wtorek, 27 grudnia 2011

Święta, Święta...

Zacznę banalnie: "Święta, święta i po świętach". Faktycznie, świąteczne dni przeminęły, teraz kilka dni wolnego i znów wracam do codziennej rutyny. Czy jednak coś się zmieniło? Co mi dały te święta? Cóż, nie doświadczyłam jakiś mistycznych przeżyć, uniesień. A jednak Boże Narodzenie wprowadza jakiś pokój w serce człowieka. Największa radość dla mnie - widok moich uczniów przystępujących do Komunii świętej. Zawsze wtedy na mojej twarzy pojawia się uśmiech...
Najprzyjemniejsze jednak było przeżywanie Bożego Narodzenia z moją grupą oazową.
22 grudnia odbyło się spotkanie opłatkowe Parafialnej Wspólnoty Oazowej. Na to uroczyste spotkanie (które wyjątkowo odbyło się w czwartek) przyszli niemal wszyscy członkowie grupy – ci, którzy są we wspólnocie od niemal 5 lat, i ci, którzy przyłączyli się całkiem niedawno. „Opłatek” stał się okazją do zacieśnienia łączących nas więzi.
Rozpoczęliśmy uroczystym odczytaniem Ewangelii o narodzeniu Jezusa, (to szczególne zadanie powierzyliśmy najmłodszemu członkowi grupy :) ), a następnie podzieliliśmy się opłatkiem, składając sobie życzenia. Nie obyło się bez wzruszeń – niektórym łezka zakręciła się w oku… Potem zasiedliśmy do suto zastawionego stołu – znalazły się na nim słodycze, owoce, a nawet pierogi i barszcz. Uroczysty nastrój podkreślał biały obrus i płonące świece. Nie zabrakło oczywiście kolęd. Marta zagrała nam na skrzypcach, a potem wszyscy włączyliśmy się do śpiewu. W kolędowaniu prym wiedli najstarsi chłopcy – animatorzy, którzy postanowili (pomagając sobie śpiewnikiem) zawstydzić dziewczęta, (które w oazie są większością :) )  i zaśpiewać jak najwięcej zwrotek każdej kolędy.
Spotkanie upłynęło w radosnej atmosferze, w takich chwilach jeszcze bardziej czujemy się wspólnotą. A „sprawdzianem” poczucia odpowiedzialności za wspólnotę było… zmywanie naczyń. Oazowicze nie szukali wymówek, ale wspólnie zmobilizowali się do pracy, aby w kilkanaście minut zaprowadzić porządek.
Oazowy „opłatek” wprowadził nas w klimat świąt i przygotował do radosnego przeżywania Bożego Narodzenia w naszych rodzinach.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

"Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie" Mt 10,8


Ewangelia, sakramenty, wiara - to wszystko darmowe dary Boże. Otrzymujemy je po to, żeby się nimi dzielić. Jeśli nie przekazujemy ich dalej, stają się martwe i bezwartościowe.

Jako katechetka jestem jeszcze bardziej odpowiedzialna za głoszenie Ewangelii. Mam przekazywać dalej to, co za darmo otrzymałam. Staram się więc jak tylko potrafię.  Pojawia się jednak "ale". Jezus mówi, żeby dawać darmo. A jak jest ze mną? Nie chodzi mi tu o pensję nauczyciela, bo to jest oczywistą, zresztą Jezus mówił, że robotnik zasługuje na swoją zapłatę (por. Mt 10,10). Problem tkwi w bardziej niematerialnej zapłacie. Chciałabym czuć, ze moja praca jest doceniana, zwłaszcza przez młodzież. Chciałabym usłyszeć, ze któryś z moich uczniów mnie zawdzięcza jakiś swój sukces czy zbliżenie do Boga. Egoizm? Pewnie tak. Ale też trochę ciągła potrzeba dowartościowania. Chciałabym czuć się potrzebna, ważna. I to już nie jest "darmo".

czwartek, 1 grudnia 2011

"Mieć dziecko" - czyli co ostatnio przeczytałam

Choć narzekam na brak czasu, na czytanie zawsze znajdę chwilę. Ostatnio pochłonęłam "Nianię w Nowym Jorku". Spodziewałam się czegoś zabawnego na odprężenie po pracy, a tu niespodzianka...

Bohaterką książki jest młoda studentka, która chce dorobić sobie do studiów i zostaje opiekunką do dzieci. Historia, która zapowiadała się na lekką i pogodną lekturę, wcale taką nie jest. Książka opiera się na autentycznych doświadczeniach autorek, które także były opiekunkami dzieci bogaczy. Powieść bezlitośnie ukazuje bolesną prawdę - dla wielu bogatych ludzi dziecko to kolejny gadżet, który wypada mieć, bo to należy do dobrego tonu.

Bohaterka historii, Nan, zostaje opiekunką czteroletniego Grayera. Jego matka, zawsze pięknie ubrana, odżywiająca dziecko wg najnowszych diet, angażująca się w działalność różnych klubów, wykorzystuje Nan do granic możliwości. Oprócz opieki nad Grayerem Nan załatwia sprawunki, rezerwuje miejsca w restauracji, odbiera rzeczy z pralni. Ojciec chłopca, bardzo-zapracowany-prezes-poważnej-firmy chyba nie bardzo zdaje sobie sprawę, że ma syna. Pani X traktuje Nan jak niewolnicę, wyrzuca jej "brak zaangażowania", kiedy dziewczyna spieszy się na zajęcia czy egzamin na studiach. Postanawia zmienić opiekunkę, gdy Nan odmawia wyjazdu na urlop (dojeżdża kolejnego dnia), ponieważ w tym dniu ma rozdanie dyplomów na uczelni. Dlaczego Nan nie rzuciła pracy? Bo pokochała małego człowieczka. Małżeństwo X zaczyna się rozpadać, a nikt poza Nan nie widzi, jak bardzo Grayer potrzebuje ojca. Chłopiec wpada w histerię, jeśli nie ma przypiętej do ubrania wizytówki taty (która jest w strzępach), a po kolejnych scenach między rodzicami nie rozstaje się z ojcowskim krawatem. Ale przecież… przecież niczego mu nie brakuje! Ma zabawki, chodzi do najlepszego przedszkola, uczy się pływać, jeździć na łyżwach, mówić po francusku, grać na fortepianie… Czego więcej trzeba? Specjalnie zatrudniona konsultantka orzeka, że powinien poznawać łacińskie słowa, słuchać lektury fachowych czasopism (np.  "Wall Street Journal") oraz ubierać się zgodnie z Diagramem Garderoby. Oczywiście, nie robi tego jeszcze, bo "Nan się nie przykłada". O miłości rodziców specjalna konsultantka nic nie mówi…

Książka porusza serce. Widzimy tragedię niekochanego dziecka, któremu zmienia się opiekunki za każdym razem, gdy się do nich przyzwyczai. Widzimy rodziców, którzy mają dziecko po to, żeby pochwalić się przed znajomymi, do jakiej to prestiżowej szkoły uczęszcza ich pociecha (szkoły z internatem, oczywiście).
Ot, brutalna rzeczywistość...

Więcej opinii o książce tutaj

poniedziałek, 28 listopada 2011

Krótki wpis bieżący

Bardzo się ostatnio opuściłam w pisaniu postów :( Głównie dlatego, że sporo pracy mam ostatnio. W szkole teraz taki czas, że sporo sprawdzianów, kartkówek, bo przecież muszę mieć jakieś oceny, żeby wystawić ocenę na półrocze. Poza tym jutro moi uczniowie mają prezentację projektu, wiec musiałam z nimi trochę posiedzieć po lekcjach. Z 1b mam robić jasełka, a choć wybrałam krótki i łatwy scenariusz, to oczywiście nie chce im się zostać na próbie. Ech... tak w ogóle, to nie lubię tej klasy... Przedszkolaki są bardzo męczące, jakoś nie czuję się dobrze jako katechetka w przedszkolu. Teraz będę robić z nimi lampiony roratnie, ale to z kolei wiąże się z ogromem mojej pracy - muszę im wyciąć szablony, bo sami sobie z tym nie poradzą. Piszę nieskładnie i marudzę, bo jestem ostatnio bardzo zmęczona, znużona... Nawet czasu na lectio divina nie mam...

niedziela, 13 listopada 2011

Mt 25,14-30 - czyli przypowieść o talentach

"14 Podobnie też [jest] jak z pewnym człowiekiem, który mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. 15 Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz 16 ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. 17 Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. 18 Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana. 19 Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi. 20 Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: "Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem". 21 Rzekł mu pan: "Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!" 22 Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, mówiąc: "Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem". 23 Rzekł mu pan: "Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!" 24 Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: "Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. 25 Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność!" 26 Odrzekł mu pan jego: "Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. 27 Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. 28 Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. 29 Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. 30 A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz - w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów".(Mt 25,14-30)

Wykorzystałam tę przypowieść do rozważań na ostatnim spotkaniu oazy. Tym razem było mało osób,więc nie pracowali w grupach, prowadzonych przez animatorów, ale to ja poprowadziłam dyskusję. A było co prowadzić! Moi najlepsi animatorzy, czyli Klaudia i Szymon rozpętali niezłą burzę wokół tej przypowieści, a dokładniej: byli oburzeni, że ten ostatni sługa został ukarany. Rozmawiało się świetnie, uwielbiam, kiedy tak poważnie podchodzą do tekstu biblijnego. Zastanawialiśmy się nad odniesieniem Ewangelii do naszego życia - jak często mamy okazję zrobić coś dobrego, a tej okazji nie wykorzystujemy? Poza tym nawiązałam do specyfiki naszej grupy. W przypowieści słudzy, którzy wykazali się inicjatywą, otrzymali taką "dziwną" nagrodę: "byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię" - czyli dołożono im obowiązków. Odniosłam to właśnie do moich animatorów - okazali się wierni w drobnych sprawach, dlatego w nagrodę mają więcej obowiązków i odpowiedzialności, zwłaszcza podczas nadchodzących rekolekcji wyjazdowych.

Zastanowiłam się także nad własnym życiem w świetle tej przypowieści. Bóg przecież dał mi pewne zdolności, możliwości - mam je wykorzystywać i pomnażać. I nie czekać na nagrodę... A ja tak bardzo bym chciała czuć się doceniona, zwłaszcza przez "moje" dzieci. Z drugiej strony, nie lubię, żeby mnie jakoś specjalnie chwalono. Trudno to ująć w słowa... Po prostu - muszę robić to, w czym jestem dobra i co mi wychodzi.

piątek, 4 listopada 2011

Porażka czy wręcz odwrotnie?

Przygotowania do rekolekcji wyjazdowych w toku. Dziś miałam małą naradę z częścią animatorów. Taka burza mózgów, różne pomysły podawali i zastanawialiśmy się nad możliwością ich realizacji. Sama już nie wiem... Ja trochę inaczej widzę pewne sprawy. Po prostu boję się, że zbyt duża swoboda sprawi, ze coś zbroją, a to ja będę odpowiedzialna. Choć pomysły mają niezłe, np. obejrzenie filmu na pogodnym wieczorze, zrobienie pizzy czy jakiś innych smakołyków, no i oczywiście ciągle maglowana sprawa "wolnego czasu". Ja oczywiście mam obiekcje co do każdego z ich pomysłów...

- obejrzenie filmu - potrzebny jest rzutnik multimedialny, trzeba go pożyczyć od księdza proboszcza. To drogi sprzęt, boję się brać odpowiedzialność, tym bardziej, że mam dwie lewe ręce do techniki. Chyba, że coś jest moje...
- pizza i inne kulinarne pomysły - boję się zostawić ich w kuchni z różnymi "niebezpiecznymi" narzędziami. A przecież nie będę ich pilnować przez cały czas
- czas wolny - panicznie boję się, że coś się stanie.

Oni znają moje obiekcje. A przecież bardzo bym chciała, żeby te rekolekcje były udane.Zastanawiam się, czy nie ulec w paru sprawach. I tu właśnie pojawia się problem. Mam wrażenie, że jeśli ustąpię im w jakiejś kwestii, będzie to moja porażka. Odbiorą to jako moją słabość, możliwość wykorzystania mnie i manipulowania. Rozum mi mówi, że to nie tak, że tak nie jest. A uczucia co innego... Pewnie wynika to z mojego słabego poczucia własnej wartości, że bardzo boję się odrzucenia, potrzebuję "dowodów" akceptacji. Jak się z tym uporać???

piątek, 28 października 2011

Rozwiązanie sprawy

W poprzednim wpisie opowiadałam o niezręcznej sytuacji, jaka pojawiła się w mojej grupie. Dzisiaj dziewczyny chciały porozmawiać po spotkaniu. No i trochę sobie wyjaśniłyśmy. Nieporozumienie wynikło ze złego zrozumienia moich słów, z niedomówień i nadinterpretacji. Niestety, z tego powodu przez trzy tygodnie każda z nas źle się czuła i miała jakiś tłumiony żal. Przeprosiłyśmy się nawzajem, poprosiłam, żeby zawsze mi mówiły, że coś jest nie tak, bo potem niepotrzebnie tłumimy w sobie żale. Mam nadzieję, że wszystko będzie już ok.

środa, 26 października 2011

Smutno...

Ostatnio trochę mi zgrzyta w oazie... Atmosfera się nieco zepsuła. A wszystko przez jakieś niedomówienia, niejasności, ukrywanie wzajemnych żali. Otóż podobno kilka tygodni temu, na spotkaniu, na którym po raz pierwszy byli nowi chętni z pierwszych klas gimnazjum, podczas przedstawiania (przeze mnie) pozostałych członków grupy, ktoś poczuł się urażony, pominięty, zlekceważony  i takie tam podobne. Ja, oczywiście, nic o tym nie wiedziałam. Tydzień później, moja "nadworna psycholożka" X. chciała mi zwrócić uwagę, ale nie zdążyła i, cytuję "myślała, że jakoś to naprawię" - najpierw musiałabym wiedzieć, że coś zrobiłam nie tak. No cóż, czytać w myślach nie potrafię. Potem X. bardzo nie pasowało, że nie zamierzam robić luźniejszego planu dnia na naszych wyjazdowych rekolekcjach. Jej zdaniem poprzednio plan dnia był zbyt napięty. No i konflikt narastał :(
W sobotę wieczorem X. uznała za stosowne wyjaśnić mi swoje żale w dość długich wiadomościach przesyłanych za pomocą internetu. Niestety, ogólny wynik rozmowy nie był dla mnie przyjemny... Wyszło na to, że jestem niesprawiedliwa wobec oazowiczów, że podczas przedstawiania o jednych powiedziałam mniej, o innych więcej i przez to poczuli się urażeni, że poprzednie rekolekcje doprowadziły do podziałów i spowodowały problemy, i ogólnie wszystko jest beznadziejne - tak końcówka to już moja '"nadinterpretacja". Nie dawało mi to spokoju, dręczyłam się przez pół niedzieli, w końcu, po długich wahaniach napisałam SMS-a do Y.. Wiedziałam, że kto jak kto, ale on mi "wygarnie", jeśli robię coś nie tak. Y. chętnie się zgodził porozmawiać, nawet przyszedł do mnie pieszo (2 km), bo nie miał w domu roweru do dyspozycji. Rozmowa z nim podniosła mnie na duchu. Y. nie podzielił zdania X. co do mojej niesprawiedliwości i spraw związanych z organizacją wyjazdowych rekolekcji. Poza tym zaproponował, że mam dać im (tzn. animatorom) więcej odpowiedzialności, żeby wszystko nie było na mojej głowie.
Na kolejnym spotkaniu nadal czułam, że coś jest nie tak, choć tym razem nie było X. I doszłam do wniosku, że jakiś żal ma do mnie Z., moja "prawa ręka", a przy okazji przyjaciółka X. Niestety, Z. nie miała czasu w tym tygodniu ze mną porozmawiać, napisała tylko w SMS-ie, co ją ubodło - że podczas przedstawiania członków grupy (kiedy Jej nie było) ją pominęłam i powiedziałam, że jest "nieusprawiedliwiona". Cóż, odpowiedziałam jej, że mi jest przykro, że jak ma coś do mnie, to nie mówi mi wprost (po 4 latach współpracy!) i dodałam, że na pewno nie określiłam jej jako "nieusprawiedliwionej". Widocznie X. miała złe informacje... Bo to od niej Z. miała relację z tamtego spotkania. A X. w swoich wiadomościach pisała, że "ktoś", "inni", "niektórzy" jej coś tam mówili. Nie znoszę takich określeń,bo to brzmi jak jakiś donos od "życzliwych".
No nic, pożaliłam się trochę. Czekam na piątkowe spotkanie, zobaczymy...

czwartek, 13 października 2011

Długa przerwa w pisaniu

Dość długo już nie zamieściłam żadnego wpisu, ale nie dlatego, że nic ciekawego się w moim życiu nie dzieje... Po prostu bardzo zajęta jestem, i kiedy siadam przy komputerze, to tylko po to, żeby sprawdzić pocztę i posłuchać trochę muzyki.
W końcu zeszło ze mnie napięcie związane z nawiedzeniem Obrazu Matki Bożej. Zostały miłe wspomnienia i usłyszane z wielu stron słowa uznania dla mojej młodzieży. Dość widocznym efektem jest także to, że na ostatnie spotkanie oazy przyszło ośmioro nowych uczniów, z pierwszych klas. Jeden z moich absolwentów, Łukasz, nie mógł się nadziwić: Co im pani zrobiła? Liczę na to, że zostaną :) Zapadła decyzja o wyjeździe na rekolekcje, pięciodniowym. Animatorzy obiecują wsparcie, mam nadzieję, że nie zostawią mnie ze wszystkim.
W szkole wpadłam już w odpowiedni rytm pracy, wyrabiam się ze wszystkim, dużą przyjemność sprawia mi praca z pierwszoklasistami - mam nowe podręczniki, a to wymaga nowych pomysłów na lekcje. Z wyjątkiem jednej, pierwsze klasy są sympatyczne, dobrze się z nimi pracuje. Jednak nie wydaje mi się, że uda się nawiązać takie relacje, jak z moimi byłymi uczniami. Duży wpływ ma chyba różnica wieku: 10 lat to jednak trochę mniej niż 13... Nie narzekam, jeśli mogę to tak ująć, to niektórzy z moich byłych uczniów są teraz moimi przyjaciółmi (no, może to trochę za dużo powiedziane, ale dobrymi kolegami na pewno).
Jeśli chodzi o sprawy niezwiązane z pracę, to wybieram się z rodzicami do rodziny, mieszkającej jakieś 200 km. od nas. Czym tu się chwalić? Chyba tym, że lubię prowadzić samochód, a to ja pojadę w tę trasę, a nie brat :)

piątek, 30 września 2011

Peregrynacja Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej

Nawiedzenie Obrazu Matki Bożej w parafii dla katechetów oznacza dużo dodatkowej pracy. Ze mną nie było inaczej. Przecież już od wakacji ćwiczyłam z oazową młodzieżą śpiew, taniec, przygotowywałam czuwanie. Nie było łatwo, bo nie miałam wolnego w szkole, nie lubię brać urlopów. Jednak takie wydarzenie jest niezwykłe... Mimo ogromu nerwów i pracy. Wszystko, co zaplanowaliśmy z młodzieżą udało się świetnie.

Niestety, szatan też nie przestaje przeszkadzać... Nie będę się za dużo rozpisywać o smutnych sprawach, ale między mną a pewną nauczycielką z mojej szkoły zaiskrzyło... Pani U. jest szefową parafialnego oddziału Akcji Katolickiej, poza tym bardzo lubi rządzić. W sierpniu, na zebraniu poddała pomysł, aby przed wejściem do kościoła ułożyć dywan z kwiatów. A my (czyli moja młodzież) przygotowywaliśmy tam układ choreograficzny... Doszliśmy jednak do porozumienia, że chodnik przed kościołem przeznaczymy na dywan kwiatowy, a schody przed bramą będą dla nas. I wszystko byłoby pięknie, ale do czasu... W poniedziałek dowiedziałam się, że dywan kwiatowy ma być także na schodach, a my mamy przenieść się na asfalt przed kościołem. Dowiedziałam się tego od pana, który miał nam robić nagłośnienie... Pojechałam wyjaśniać sprawy z księdzem, i ten przyznał mi rację i pozwolił na taniec na schodach. Ale z panią U. nie jest łatwo. We wtorek rano, w szkole, wspomniana pani zaczepiła mnie, żeby mnie przekonać, że nie mam racji, i mamy tańczyć na asfalcie. Nie ustąpiłam, ona niby się zgodziła, ale poleciała ze skargą do proboszcza i ten z kolei do mnie dzwonił, żebym jednak ustąpiła... Wiele nerwów i łez mnie to kosztowało, tym bardziej, że byłam w pracy do 14.15, a umówiłam się z młodzieżą na 15.00 na próbę... Okazało się, że moje dziewczyny nie odpuszczą, kiedy przyjechałam do kościoła, były już nastawione na ostrą rozmowę z proboszczem i panią U. Postawiły na swoim, i zatańczyli na schodach, na kwiatowym dywanie. A po wszystkim pani U. chwaliła, że to było takie piękne... Ech....

Ale miałam się nie rozpisywać, a zaczęłam tu swoje żale wylewać. Efekt naszej pracy można obejrzeć:
I wszyscy byli zachwyceni: biskup, proboszcz, ojciec paulin z Jasnej Góry, i oczywiście zgromadzeni ludzie.

Wieczorem mieliśmy czuwanie. Dzięki uprzejmości Szymona zagrałam Apel Jasnogórski na gitarze elektrycznej, co zaskoczyło proboszcza. A potem mieliśmy przygotowany różaniec i kilka pieśni. Rozważania do tajemnic różańca czytała młodzież, a w tle Marta grała "smęta" na skrzypcach. Wszystko wyszło cudownie!
Tylko ogólnie rzecz biorąc, prawie nie miałam czasu, żeby się spokojnie pomodlić.

poniedziałek, 26 września 2011

Pracowicie, ale przyjemnie

Za mną bardzo intensywny weekend, a przede mną jeszcze kilka gorączkowych dni. A wszystko z powodu jutrzejszego (!) Nawiedzenia Obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej. Pełno zająć mam od soboty - od rana (czyli od 10.00) próba z młodzieżą - śpiew, rozważania na czuwanie. Cóż, Szymon bardzo chciał coś zagrać na swojej nowej gitarze elektrycznej podczas czuwania, ale jakoś nie bardzo mu wychodziło... Musiałam coś na to poradzić, ale o tym za chwilę. Po próbie przyjechałam do domu, ale nie dane było mi odpocząć, bo szykowałam się na wesele. Ślub brała moja najlepsza przyjaciółka, więc nie mogłam odmówić. Ale co tam, bawiłam się do 4.00 rano...
W niedzielę nie mogłam pospać, bo wybierałam się na Mszę św. o 10.30. Msza z nauką rekolekcyjną, potem jeszcze mała rozmowa z księdzem proboszczem, chwila pogaduszek z Klaudią... przyjechałam do domu o 12.30, to jeszcze pogadałam z panną młodą (bo mieszka tuż za płotem), zjadłam zupę... i pojechałam po Szymona i jego sprzęt. A potem 3 godziny graliśmy "Pomódl się Miriam", bo powiedział, że choćby nie wiem co, to się tego nauczy... No i się nauczył. A ile było śmiechu przy tym :) Nawet mogłam zagrać na jego gitarze (ale zaszczyt!).

Oczywiście, na tym się mój dzień nie skończył, nie, nie. Przecież po weselu są poprawiny! Poszłam wiec na poprawiny, "urwałam się" przed 20.00, żeby pojechać do kościoła na nauki dla młodzieży i Apel Jasnogórski. A jak wróciłam, to w końcu mogłam się przygotować do poniedziałkowych lekcji...

Byle do środy!

niedziela, 18 września 2011

Zbyt łatwo?

1 Naaman, wódz wojska króla Aramu, miał wielkie znaczenie u swego pana i doznawał względów, ponieważ przez niego Pan spowodował ocalenie Aramejczyków. Lecz ten człowiek - <dzielny wojownik> - był trędowaty. 2 Kiedyś podczas napadu zgraje Aramejczyków zabrały z ziemi Izraela młodą dziewczynę, którą przeznaczono do usług żonie Naamana. 3 Ona rzekła do swojej pani: "O, gdyby pan mój udał się do proroka, który jest w Samarii! Ten by go wtedy uwolnił od trądu". (...)  9 Więc Naaman przyjechał swymi końmi i swoim powozem, i stanął przed drzwiami domu Elizeusza. 10 Elizeusz zaś kazał mu przez posłańca powiedzieć: "Idź, obmyj się siedem razy w Jordanie, a ciało twoje będzie takie jak poprzednio i staniesz się czysty!" 11 Rozgniewał się Naaman i odszedł ze słowami: "Przecież myślałem sobie: Na pewno wyjdzie, stanie, następnie wezwie imienia Pana, Boga swego, poruszywszy ręką nad miejscem [chorym] i odejmie trąd. 12 Czyż Abana i Parpar, rzeki Damaszku, nie są lepsze od wszystkich wód Izraela? Czyż nie mogłem się w nich wykąpać i być oczyszczonym?" Pełen gniewu zawrócił, by odejść. 13 Lecz słudzy jego przybliżyli się i przemówili do niego tymi słowami: "Gdyby prorok kazał ci spełnić coś trudnego, czy byś nie wykonał? O ileż więc bardziej, jeśli ci powiedział: Obmyj się, a będziesz czysty?" 14 Odszedł więc Naaman i zanurzył się siedem razy w Jordanie, według słowa męża Bożego, a ciało jego na powrót stało się jak ciało małego dziecka i został oczyszczony. [2 Krl 5, 1-14]

Naaman zdziwił się i oburzył, że Eizeusz dał mu do wykonania tak proste zadanie - obmyć się w Jordanie. I co, i już? Wystarczy? Pewnie liczył na jakieś niezwykłe obrzędy, rytuały, modlitwy... Tymczasem Bóg nie wymaga od nas jakiejś "gimnastyki", ani fizycznej, ani duchowej. Liczy się wiara i zaufanie. Bóg działa w najzwyklejszych rzeczach, przez proste, wydawałoby się "głupie" działania. Przecież Bóg wybrał to, co jest głupstwem w oczach ludzi,by zawstydzić mędrców. Posłużył się haniebnym narzędziem kaźni, aby obdarzyć nas zbawieniem.

Czytałam tę historię w czasie, kiedy wybierałam się do spowiedzi. Wstyd się przyznać, ale nie skorzystałam z sakramentu pokuty przez ponad trzy miesiące... I w końcu sumienie nie dawało mi spokoju, bo "niby nie nagrzeszyłam", a jakoś na duszy mi ciężko było. I w końcu, przezwyciężając lenistwo, udałam się do konfesjonału. I co? Nie minęło kilka minut, mój szept, kilka słów kapłana, i już. Nie ma grzechów. Czyżby? Tyle wystarczy? I jakaś modlitwa "za pokutę"? Czy Bóg rzeczywiście tak działa? Ano działa. Przez proste gesty, przez słabego i grzesznego kapłana. Bo w sakramencie pokuty nie chodzi o piękne słowa, wzniosłą naukę czy wreszcie wymagającą wielkiego wysiłku pokutę, ale o zaufanie miłosierdziu Boga. To jest dopiero wysiłek: uwierzyć, że Bóg naprawdę mi wybacza!

sobota, 10 września 2011

Noworocznie i urodzinowo

"Noworocznie" - bo rozpoczęłam nowy rok szkolny. Bardzo intensywny początek. Nowi uczniowie w pierwszych klasach (muszę się nauczyć ich imion!) na razie okazują się sympatyczni i... bardzo grzeczni! Oby tak dalej :) Przedszkole - na razie tylko z daleka, bo wzeszłym tygodniu nie miałam jeszcze misji kanonicznej. Ale w kolejną środę już ruszam. W szkole mam też dużo zamieszania, bo rozpoczęłam staż na uzyskanie stopnia awansu - nauczyciel mianowany. Więc (ech, nie zaczyna się zdania od "więc") muszę napisać plan rozwoju zawodowego, poczytać ustawy i rozporządzenia. A jednocześnie w parafii mamy intensywne przygotowania do przyjęcia Obrazu Matki Bożej. Z moimi oazowymi dziećmi co tydzień w piątek mamy próby, żeby wykorzystać jedyny dostępny dla wszystkich czas do 27 września. Tymczasem... w przyszłym tygodniu mamy w gimnazjum jakieś szkolenie - oczywiście w PIĄTEK, o 14.30. Niemożliwe, żeby się skończyło do 17.30... A co z próbą? Doszliśmy do wniosku, że zrobią sami, Klaudia, Magda i Szymon jakoś upilnują pozostałych. Jeśli zdążę, to do nich dojadę.

"Urodzinowo" - bo zbliżają się moje urodziny (13 września) . Ponieważ przypadają w dzień powszedni, zaprosiłam dzisiaj na kawę moje dzieci (dzieci? Oni mają 16 i 17 lat!), czyli Szymona i Klaudię. Z nimi bardzo dobrze się czuję, nie traktuję ich wcale jak (byłych) uczniów, bardziej jak przyjaciół. I było bardzo wesoło, pośmialiśmy się, i trochę omówiliśmy plany na czas Nawiedzenia Maryi i na rekolekcje wyjazdowe. Uwielbiam ich po prostu :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Nowe wyzwanie

Breaking news: Idę do przedszkola!
Właśnie przed chwilą rozmawiałam z katechetką, która pracuje w naszej podstawówce. Okazało się, że z różnych powodów nie może ona w tym roku pracować w przedszkolu w pobliskiej wiosce, należącej do naszej parafii. No i, propozycja dla mnie, czy przyjmę tę godzinę. Moja reakcja: yyyyyy...... mogę wziąć. (Ok, ale gdzie jest to przedszkole, i co się w nim robi???). Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia o katechezie w przedszkolu. Nigdy się tym nie interesowałam, zawsze swoją przyszłość wiązałam z młodzieżą... Ale cóż, praca jest cenna i trzeba brać, co dają :) Dobrze, że mam gitarę, będę dzieci uczyć śpiewać.

O rany, ale mam stres... Muszę dzisiaj rozmawiać z proboszczem, żeby szybko mi się o misję wystarał... a potem jeszcze muszę dotrzeć do dyrektorki, której podlega to przedszkole, żeby podpisać umowę... a potem jeszcze jutro na radzie poprosić wicedyr. żebym miała taki plan, żebym mogła raz w tygodniu pojechać do tego przedszkola, bo tam mogę mieć zajęcia tylko od 13.00 do 14.00. Taki przepis podobno...
O matko, straszne to... boję się tych dzieci... Ale czuję, że chyba mi się to spodoba :) I moje notki wzbogacą się o opisy wybryków maluchów :)

niedziela, 21 sierpnia 2011

Refleksje z lektury

Ostatnio czytam  książki niemalże hurtem, wykorzystując ostatnie dni wakacji (czytaj: możliwość spania do 10.00). Wczoraj skończyłam czytać "Trufle. Nowe przypadki księdza Grosera". Więcej informacji o książce tutaj.
Jakie wrażenia? Musze przyznać, że jakiś niesmak we mnie ta książka pozostawiła... Czytałam wcześniej "Adieu", później "Cudze pole" - wiem, nie po kolei :) I właściwie tylko "Adieu" pozostawiło miłe wspomnienia. Dlaczego? Na okładce "Trufli" pełno pozytywnych opinii, również ze strony księży. Ja chyba jestem jakaś konserwatywna... Rozumiem, że księża to też ludzie, nieobce im pokusy, że przeżywają kryzysy powołania.Ale moim zdaniem obraz Kościoła u Grzegorczyka jest zbyt krytyczny, jednostronny. Kościół w tej powieści to jeden wielki biznes i polityka, robienie kariery i szkalowanie niewygodnych ludzi. Czy naprawdę każda kobieta w otoczeniu księdza to jego potencjalna kochanka? Czy na plebanii ksiądz nie robi nic innego, tylko pije alkohol? Czy księża się nie modlą?

Ja chyba żyję w jakimś innym świecie. Ja nie spotykam takich księży! Praktycznie jeden w okolicy jest "podejrzany", bo jeździ samochodem prosto z salonu robionym na zamówienie, a parafia niewielka. I tyle. Pozostali to ludzie całkiem zwyczajni, a wśród nich wielu fantastycznych kapłanów, zwłaszcza moi byli wykładowcy ze studiów :) Mój promotor (kanclerz kurii) - do rany przyłóż, choć niespecjalnie lubi się w mediach wypowiadać; liturgista - cudowny, fantastyczny, a co najważniejsze, krytyczny wobec współbraci w kapłaństwie; Andrzej, od filozofii - wrażliwy, niesamowicie przeżywający wiarę; redaktor diecezjalnego dwutygodnika - dowcipny, potrafi używać ostrych słów (nawet skrytykować biskupów :) choć żartem trochę), zwiedził kawał świata, zdobył razem z Kwiatkiem (liturgistą) Kilimandżaro... Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność... dlatego księża Grzegorczyka mnie rażą, nie miałam takich doświadczeń. Choć nie powiem, niektórych księży z okolicy nie lubię, i już.

piątek, 19 sierpnia 2011

Rowerem...

Korzystając z ostatnich dni wakacji wybrałam się dzisiaj na przejażdżkę rowerową. Co prawda sama, nikt się chętny do towarzystwa nie znalazł. Wspominałam, że lubię jeździć rowerem? Jeśli nie, to robię to teraz :) Lubię jeździć rowerem, bo przez ponad 20 lat mojego życia był to (oprócz autobusu) jedyny dostępny dla mnie środek lokomocji. Jeździłam do szkoły, do kościoła, na zakupy, potem dojeżdżałam na przystanek, żeby dojechać na uczelnię itp. Stąd - długie dystanse mi nie straszne. A że problemy ze zdrowiem sprawiają, że piesze wędrówki są dla mnie uciążliwe, to jeśli tylko mogę, to wsiadam na rower. Dzisiaj również zaplanowałam sobie małą przejażdżkę, ok.15 km. Taka pętla - wyjechałam z podwórka w lewo, objechałam kilka wiosek i wróciłam z drugiej strony. Najprzyjemniejszy etap wypadł (ok. 6 km.) ścieżką rowerową wzdłuż lasu - jak tam ślicznie pachniało, tym bardziej, że było po deszczu (i, jak się okazało, również przed). No właśnie... "trochę" zmokłam :) Ale i to było bardzo przyjemne. Gdyby nie to, że zerwał się dość silny wiatr, to pewnie jeszcze gdzieś bym pojechała.

Jazda na rowerze sprawia mi dużą przyjemność. Choć wobec rowerów jestem bardzo wymagająca... Teraz mam taki:

tyle, że z koszyczkiem przy  kierownicy. Rower dobry do jeżdżenia do pracy i po zakupy, ale trochę gorzej, jeśli chodzi o dłuższe dystanse, nie wspominając o jeżdżeniu w terenie, po lesie czy polnych drogach. Zastanawiam się nad kupnem drugiego, takiego właśnie do jazdy "terenowej", ale tak rower trochę kosztuje... A nie chcę typowego "górala", bo nie odpowiada mi taka mocno pochylona sylwetka jazdy. Z kolei na takim miejskim rowerze muszę się trzymać aż zbyt prosto. Chciałabym coś pośredniego, taki miejsko-górski rower... Ale jestem wybredna, nie? Najgorsze, że w ogóle się na tym nie znam, i nie wiem, czego szukać w sklepach. Zacznę się zastanawiać przed kolejnymi wakacjami.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Moje hobby

Trwają wakacje (jeszcze), stąd pewien przestój w pisaniu o poważnych sprawach. Z tego to powodu poruszam ostatnio "luźniejsze" tematy. Dziś pochwalę się tym, co lubię robić w wolnym czasie.

O czytaniu książek już pisałam...
Lubię robić coś jeszcze - haftować :) A dokładniej - moją drugą pasją jest haft krzyżykowy. Pamiętam, że dawno temu moja ś.p. matka chrzestna lubiła robótki ręczne - haft, szydełko. I to mi się spodobało. Potem, w szkole podstawowej, a dokładniej w 5. klasie, nauczycielka techniki zapoznała mnie z haftem krzyżykowym. Prowadziła ona kółko techniczne, gdzie uczyłyśmy się tego sposobu haftu, można było sobie skserować różne wzory. I ta pasja została mi do dziś. Teraz mogę sobie pozwolić na więcej, bo niestety, nici trochę kosztują... a żeby haft był ładny, trzeba wykorzystać wiele rożnych kolorów. Krzyżyki mnie odprężają, dają satysfakcję zrobienia czegoś ładnego. Pochwalę się więc niektórymi moimi dziełami:

najnowsze: 

trochę starsze:

Ładne?

wtorek, 9 sierpnia 2011

Z Panem Bogiem na wesoło

Czy można żartować na tematy związane z Bogiem i wiarą? Czy można o Bogu mówić żartobliwym językiem, wręcz slangiem? Temat kontrowersyjny, nie każdemu bowiem podoba się np. sposób mówienia o religii Szymona Hołowni. Ja jednak nie zamierzam wnikać aż tak głęboko. W swojej pracy nie stronię od poczucia humoru, i jeśli da się pewne rzeczy w taki sposób przekazać, to chętnie z tego korzystam. Nawet na studiach spotkałam się z pewnymi żartami dot. wiary, Pisma św. itp.

A oto przykłady:

1) Jak nazywał się św. Józef? odp. Pośpiech. Dlaczego? Łk 1,39: W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w [pokoleniu] Judy. 

2) usłyszane od kleryków: tylko Pan Bóg może bara-bara :) Dlaczego?
W języku hebrajskim czasownik barah oznacza "stworzyć" i przypisuje się go tylko Bogu,=. W Biblii "barah" występuje tylko z podmiotem "El", "Elohim" czy "JHWH", oznaczających Boga.


3) Skąd się wziął celibat?
Mt 10,10: Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski

4) Odkryte przeze mnie, ale tu potrzebny jest szerszy kontekst. Jeden z moich uczniów z oazy miał takie powiedzenie, żartobliwą groźbę "wiem, gdzie mieszkasz".  Czytam kiedyś Apokalipsę, i natrafiam na zdanie:
"Wiem, gdzie mieszkasz: tam, gdzie jest tron szatana, a trzymasz się mego imienia i wiary mojej się nie zaparłeś (...)" Ap 2,13.
Moje skupienie odpłynęło, a tekst kazałam mu odszukać i przeczytać na najbliższej lekcji w tej klasie :) Było wesoło :)


Wydaje mi się, że takie traktowanie Słowa Bożego nie jest czymś złym, nie naraża bowiem Boga na ośmieszenie czy bluźnierstwo. Inaczej jednak trzeba potraktować taki eksperyment: Dobra Czytanka wg świetego zioma Janka. Tekst dość kontrowersyjny. Dyskutowałam z uczniami, wielu się podoba, twierdzili, że to dobry sposób, żeby dotrzeć do młodych z Ewangelią. Jednak dalsza dyskusja przyniosła inne wnioski. Sami zauważyli, że tekst chwilami ich śmieszył. A gdyby takimi słowami mówić o śmierci Jezusa na krzyżu? Jak zareaguje człowiek (nawet z jakiejś subkultury) na słowa w rodzaju: "Jezus wykitował"?
Wniosek: We wszystkim trzeba zachować umiar! 

środa, 3 sierpnia 2011

Ostatnio przeczytane

Kiedyś już wspominałam, że bardzo lubię czytać. Ponieważ mam wakacje, to i czasu na lekturę więcej. Podzielę się więc tym, co mi się bardzo spodobało.
Jakiś czas temu zachwyciłam się twórczością Francine Rivers. Zaczęło się od książki "Dziecko pokuty", którą to lekturę jedna z moich uczennic przeczytała i zreferowała, z zamiarem otrzymania oceny celującej :) Dostała zadanie dodatkowe - pożyczyć mi tę książkę! Książka niesamowita, więc szukam dalszych pozycji. Przeczytałam już prawie całą serię "Synowie pocieszenia", przeczytałam "Potęgę miłości", i w końcu sięgnęłam po trylogię "Znamię lwa". I o tym opowiem.

Cała trylogia rozgrywa się w I wieku n.e. - opisuje początki chrześcijaństwa. Akcja rozpoczyna się w obleganej przez Rzymian Jerozolimie, a potem, wraz z główną bohaterką, Hadassą, przenosi się do Rzymu, następnie do Efezu, a w końcu dociera do odległej Germanii.
Głównymi bohaterami trylogii są przedstawiciele trzech różnych narodów i religii: Hadassa - z pochodzenia Żydówka, wyznawczyni chrześcijaństwa; Markus Walerian i jego rodzina - Rzymianie, oraz Atretes - Germanin. W pierwszej części poznajemy losy wszystkich bohaterów, część druga skupia się na wydarzeniach dotyczących rodziny Walerianów, a część trzecia - Atretesa.
Powieść opisuje zetknięcie się chrześcijaństwa z kulturą i religią Greków, Rzymian i Germanów. Widzimy jak bohaterowie - wierzący w Chrystusa i ci, którzy tej wiary nie podzielają - zmagają się z własnymi uczuciami, poglądami, religią. Autorka nie stara się ubarwiać rzeczywistości. Pokazuje trudny proces dochodzenia do wiary, nie boi się ukazać przeszkód, ludzkich słabości i grzechów. Najbardziej podobało mi się podkreślenie (poprzez postawy i zachowanie bohaterów), że wobec Chrystusa nie można przejść obojętnie, trzeba zająć stanowisko "za" lub "przeciw".
Czytelnik znający dobrze chrześcijaństwo i różne Kościoły w jego łonie dostrzeże, że autorka jest protestantką. Nie znaczy to jednak, że katolik nie może tej książki czytać! Wręcz przeciwnie! Autorka nie wnika bowiem w różnice dogmatyczne między odłamami chrześcijaństwa, nie próbuje czytelnikowi narzucić twierdzenia, że "pierwotny Kościół był protestancki", lecz przede wszystkim ukazuje osobiste doświadczenie wiary przeżywane przez różnych ludzi - gwałtownych, wojowniczych, prostych, bogatych, biednych, łaknących zemsty, wykształconych, pokornych… Pokazuje trudności, jakie napotyka każdy, kto na serio traktuje swoją wiarę.
Trylogia jest naprawdę warta przeczytania, nie tylko przez ludzi wierzących, ale przez wszystkich, którzy interesują się historią starożytną.

[recenzja opublikowana także w serwisie BiblioNETka]

wtorek, 2 sierpnia 2011

Me gusta tocar la guitarra

Dzisiaj będzie o radosnych stronach pracy katechetki :)

Od roku gram na gitarze. Ogólnie rzecz biorąc, jestem samoukiem. Korzystałam z internetu, podpatrywałam innych grających... i tak się jakoś nauczyłam. A zainspirował mnie mój uczeń, który sam marzył o grze na gitarze. Niewiele umiał, ale do gitary go ciągnęło... W końcu sobie kupiłam, i tak się zaczęła moja przygoda.

Wspomniany uczeń w tym roku spełnił swoje marzenie. Zapracował sobie i w końcu stał się posiadaczem ślicznej gitary elektrycznej. I co z tego? Ano tyle, że kiedy spotkaliśmy się w wakacje przywitał mnie pytaniem: Kiedy oaza staruje ze spotkaniami? Niech mi pani da jakieś łatwe piosenki do nauczenia.
No to ja, cała w skowronkach  (będzie z kim pograć!) napisałam mu kilka piosenek, niech się uczy. Z doświadczenia wiem, że lepiej ćwiczyć we dwoje, zaprosiłam go dzisiaj do mnie. Cóż, trzeba było do niego podjechać, załadować sprzęt do bagażnika (dla niewtajemniczonych - do gitary elektrycznej potrzebny jest wzmacniacz, tzw. piecyk) i dajemy czadu :) Pograliśmy trochę, pośmialiśmy się, ale idzie nam całkiem nieźle, więc myślę, że podczas Nawiedzenia Obrazu Matki Bożej zagramy coś razem :)

Pan Bóg działa! I sprawia, że marzenia się spełniają.
Me gusta tocar la guitarra... com mi hijo :)

środa, 27 lipca 2011

Mówić czy milczeć?

15 Zamilkli. Już więcej nie mówią:
[widocznie] słów zabrakło.
16 Czekałem. Nie odpowiadają.
Stoją. Nie wiedzą, co odrzec.
17 Niech ja z kolei coś powiem,
niech ja wyjawię swą wiedzę!
18 Gdyż słów jestem pełen,
od wnętrza duch mnie przymusza.
19 Me serce jak wino zamknięte,
rwie się jak nowe bukłaki.
20 Muszę powiedzieć dla ulgi.
Otworzę swe usta. Przemówię. [Hi 32, 15-20]
Fragment mowy Elihu. Młody mędrzec odczuwa przymus mówienia. Staje w obronie Boga.

Bardzo często zdarza mi się odczuwać coś podobnego. Kiedy ktoś pyta o jakąś kwestię związaną z wiarą,  porusza kontrowersyjny temat czy też wyraża jakąś błędną opinię, czuję się zobowiązana zabrać głos. Czy zawsze słusznie? Przecież często ktoś w ten sposób prowokuje, aby obrażać czy ośmieszać chrześcijan i prawdy wiary.
Czasem też moje słowa są próbą "tłumaczenia" czy "usprawiedliwiania" Boga. Tak jak wspomniany Elihu. Najczęściej dzieje się to wtedy, gdy ktoś pyta o cierpienie, śmierć, klęski żywiołowe czy kontrowersyjne fragmenty Biblii.
Czy jednak Bóg potrzebuje mojej obrony? Elihu próbował bronić postępowania Boga, ale Bóg go za to nie pochwalił. Pochwalił za to Hioba, który obwiniał Boga o swoje cierpienia, domagając się sprawiedliwości. Hiob był szczery wobec Boga, skoro czegoś nie rozumiał, to po prostu domagał się odpowiedzi.

Bóg nie potrzebuje mojej obrony. Czasem lepiej milczeć, aby - jak mówi Ewangelia - nie rzucać pereł przed świnie (por. Mt 7,6). Aby nie narażać wiary, Słowa Bożego na ośmieszenie czy obrazę.

piątek, 22 lipca 2011

Teologia - wiara - zbawienie

"Nie w potędze, a nawet w mądrości
ale w łasce Bożej jest zbawienie człowieka"
św. Bazyli Wielki

Zbawienie - zjednoczenie z Bogiem. Każdy wierzący pragnie je osiągnąć i poszukuje ku niemu drogi. Ale jak uzyskać zbawienie? Czy można je "kupić" dobrymi uczynkami, wypełnianiem praktyk religijnych?
Otóż nie, bo człowiek nie może zbawić się sam.
Zbawienie jest łaską, darem. Bóg je daje człowiekowi. Dlaczego? Bo go kocha i chce, aby człowiek też Go kochał.

Św. Bazyli przestrzega przed szukaniem zbawienia  "po swojemu". Zbawienie to nie potęga i władza. Zbawienie to również nie mądrość. I to stwierdzenie skłoniło mnie do przemyśleń.
Uwielbiam czytać. lubię także się uczyć. Teologia mnie fascynuje. Jednak od teologii do zbawienia jest jeszcze długa droga. Nie wystarczy przecież tylko "wiedzieć", trzeba jeszcze uwierzyć.
Oczywiście, że wierzę. Tylko często dostrzegam, że w mojej wierze jest więcej rozumu niż serca. Dużo wiem, ale wiąże się to z pokusą sprowadzenia wiary do wiedzy. A stąd już niewielki kroczek do herezji - gnostycyzmu. Gnostycy bowiem rozumieli zbawienie jako "poznanie" Boga, dotarcie do tajemnej wiedzy. Nie znaczy to jednak, że mam popadać w drugą skrajność - niewiedzę :)

Poziom wiedzy nie jest równoznaczny z głębią wiary. To fakt, który powtarzam moim uczniom - oceniam ich wiedzę, a nie to, czy chodzi na Mszę św., Drogę Krzyżową czy Różaniec. Ale z drugiej strony - muszę uważać, czy dzielę się z nimi także moją wiarą, a nie tylko wiedzą. Czy to, czego ich uczę, pomoże im w nawiązaniu lub pogłębieniu relacji z Bogiem.
Podobnie jest z moją grupą oazową: mam ich prowadzić do Jezusa, a nie zrobić z nich teologów!

środa, 13 lipca 2011

Piękne Mazury

W sobotę wróciłam z Mazur. Pierwszy raz w życiu gdzieś wyjechałam, samodzielnie. (Czyli nie z wycieczką itp.). Było świetnie! Od dawna marzyłam o wyjeździe na Mazury, zwłaszcza po to, żeby pojeździć tam rowerem. Uwielbiam wycieczki rowerowe! Niestety, nie udało mi się w pełni zrealizować moich planów rowerowego spędzania czasu, z kilku powodów: byłam z rodzicami i bratem, ich plany też trzeba uwzględnić; rower, który miałam do dyspozycji trochę mi nie odpowiadał; pogoda nie zawsze była dobra na rower; no i bolała mnie pewna część ciała :)

Mimo wszystko Mazury są prześliczne. Ogromne jeziora, zieleń i czyściutka woda w Mamrach - coś wspaniałego! Już marzę o tym, żeby w przyszłym roku pojechać znowu...

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Rekolekcje dla katechetów

Wróciłam z rekolekcji dla katechetów. Mam obowiązek bywać na takowych raz na dwa lata. W tym roku jechałam z nastawieniem, że się będę nudzić przez trzy dni. A tu niespodzianka! Rekolekcje prowadził ks. A. Klimek, redaktor naczelny naszego diecezjalnego dwutygodnika. To bardzo sympatyczny kapłan. No i miał świetne konferencje, naprawdę warto było posłuchać. Mówił o tegorocznym programie duszpasterskim "Żyć w komunii z Bogiem i ludźmi", a przede wszystkim skupił się na budowaniu wspólnoty. Trafił bardzo w to, co mnie gdzieś dręczyło i niepokoiło. Najbardziej trafiło do mnie, gdy mówił o tym, co pomaga budować wspólnotę. Jednym z takich czynników jest świadomość własnej ograniczoności. I to okazało się bardzo mi bliskie... Tak często chciałabym wszystko zrobić sama, wszystko po mojemu... a tu jednak z pokorą trzeba przyjąć, że nie wszystko ode mnie zależy. A druga rzecz wynikła z indywidualnej rozmowy. Powiedział mi, żebym się nie obciążała odpowiedzialnością za wiarę moich uczniów, bo nawet jeśli zrobię coś źle, jeśli zaszkodzę, to nie będę za to odpowiedzialna, bo przecież nie to było moim celem. No i żebym nie próbowała na siłę naprawiać moich błędów, bo wtedy bardziej mogę namieszać.

Rekolekcje rzeczywiście mogę zaliczyć do bardzo udanych, wiele rzeczy widzę jaśniej - w sobie i w mojej pracy.

środa, 22 czerwca 2011

Coś się kończy, coś się zaczyna....

Nadeszła ta chwila... pożegnałam dziś moich trzecioklasistów. Miałam nie płakać, i prawie mi się to udało :) Troszkę mi się miękko zrobiło, jak się poszłam uściskać z moimi chłopakami. Jeden z nich: Niech pani nie płacze, przecież się będziemy widywać. A drugi: Ja się z panią ściskać nie będę, bo ja z oazy nie odchodzę i będziemy się co tydzień widzieć. I jak tu ich nie kochać? Ja sobie nie wyobrażam przyszłego roku bez nich. Chyba nikt nie potrafi w taki sposób się ze mną przekomarzać - pożartować i z siebie, i ze mnie, jednocześnie nikogo nie obrażając.
A moje dziewczyny? I., P., K., A... Będzie dziwnie w przyszłym roku...

Teraz jednak wakacje. Przede mną Boże Ciało, grill z oazą, rekolekcje dla katechetów, wizyta nauczycieli z partnerskiej szkoły na Słowacji, urlop na Mazurach, remont pokoju.... Tyle przede mną!!!


Coś się kończy, coś się zaczyna....

wtorek, 14 czerwca 2011

Radości i smutki "końcoworoczne"

Wielkimi krokami zbliża się koniec roku szkolnego. Ogromne dylematy związane z wystawianiem ocen - jestem zbyt łagodna!!! No i smutek - odchodzą "moi" trzecioklasiści... Wiele z nimi przeżyłam, sytuacji radosnych i trudnych, ale w pamięci zostaną tylko te przyjemne. Bardzo się z nimi zżyłam przez dwa lata (uczę ich od drugiej klasy) i chyba się rozpłaczę na zakończeniu roku. Będę strasznie tęsknić, za S., I., M., A..... z kim będę o snookerze rozmawiać? Komu powiem, że mam doła, jak nie będzie I. i S.? Ech...

W sobotę trzecioklasiści mieli bal, poprzedzony Mszą świętą. Bardzo dużo ich było na Mszy, super. A jaką niespodziankę mi zrobili! W piątek ustalałam, kto przeczyta czytanie, zaśpiewa psalm. No i organizowałam dwie dziewczyny do modlitwy wiernych, Olę i Izę. Przed Mszą szukam dziewczyn, a ich nie widać... W końcu, na trzy minuty przed Mszą - są! No ok, myślę sobie. A Ola mówi, że ona czytać nie będzie, bo się denerwuje, i że załatwiły chłopaków. Jakich chłopaków? - pytam. L, M, D i M - usłyszałam w odpowiedzi.  Moja reakcja: Że niby kto??? - nie uwierzę, jak nie zobaczę.  A jednak! Łza mi się w oku zakręciła, jak ich zobaczyłam na ambonie.Miła niespodzianka... To było cudowne...

A potem bal. Myślę sobie trochę egoistycznie, który z moich uczniów ze mną zatańczy. Zaskoczenie kompletne: pierwszy był W. - który przez dwa lata uprzykrzał mi życie... :) A potem B., Ł., R., S.i jeszcze Ł., i W. Dawno się tak dobrze nie bawiłam....

Będzie mi ich ogromnie brakować!!!

niedziela, 5 czerwca 2011

Wrażenia "polednicowe"

Wróciłam nad ranem z moją wspaniałą piętnastką :) Ale nie do końca jestem zadowolona... Ale po kolei.
1) Najbardziej chyba nie spodobał mi się przebieg spotkania. Temat i owszem, ciekawy, ale realizacja nie bardzo. Mało ciekawych rzeczy, niby procesje sobie szły, ale po co i dlaczego? Nie bardzo...
2) Msza św. o 20.00 to jest największy niewypał. Eucharystia  to centralny punkt spotkania, "po" nie ma już tego skupienia, człowiek się już rozluźnia i szykuje do powrotu. Stąd - wybór Chrystusa to był właściwie przerywnik w pogaduszkach...
3) Niedopracowana organizacja. Wpuszczanie grup na polach i recepcja - super, to było bardzo dobrze w tym roku zrobione. Ale - że miało być namaszczenie olejem, a jednak nie było, i, co najważniejsze zabrakło Komunii św. dla ogromnej rzeszy ludzi. Ja rozumiem, że nie policzy się wszystkich, ale wyglądało to tak, jakby ponad połowa ludzi szła do Komunii później, do Namiotu Adoracji.
4) Mało okazji do śpiewów i tańca. Tańczono praktycznie trzy piosenki na zmianę: "Tak tak Panie", "Cały Twój" i "Jesteśmy mocni". A, i raz było "Tańcem chwalmy Go". "Orły" też tylko raz...

To takie uwagi dotyczące całokształtu. Jeśli chodzi o moja grupę, to sprawowali się bez zarzutu. "Zakochane pary" bardzo przyzwoicie, bez ostentacyjnego okazywania sobie uczuć. Duży plus! Trochę mi było smutno, bo mój ulubieniec (tak, tak, często tu wspominany pod różnymi "ksywkami") nie bardzo tańczył, i w końcu nie wiem, z czego to wynikało... chyba jednak z atmosfery ogólnej.

Ci, którzy jechali pierwszy raz (z mojej grupy) wrócili zachwyceni (z dwoma wyjątkami, ale ok), natomiast ci, którzy byli w zeszłym roku i wcześniej, wrócili z pewnym poczuciem zawodu...

Nie rezygnujemy jednak, jedziemy za rok!!

Chyba... :)

niedziela, 29 maja 2011

Prześladowanie chrześcijan J 15,18-21

"Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie wpierw znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego świat was nienawidzi (...). Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli Moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać. Ale to wszystko będą wam czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie posłał." J 15,18-21
 Czy chrześcijanie są dzisiaj prześladowani? Tak, pewnie: w Indiach, Afganistanie, Chinach... A w Polsce? Ależ skąd! Przecież Polska to kraj katolicki! Nic bardziej błędnego.To prawda, w Polsce nikt nie wysadza kościołów w powietrze, nikt nie zabija człowieka za to, że nosi na szyi medalik. A jednak chrześcijaństwo jest prześladowane, w bardziej "wysublimowany" sposób.
Zgodnie z prawem, każdy obywatel naszego kraju cieszy się wolnością sumienia i wyznania. Szkoda tylko, że często z tego powodu jest wyśmiewany i obrażany. W moim odczuciu to prześladowanie, za życie zgodne z wyznawaną wiarą.
Przykłady? Jak często można zaobserwować na różnego rodzaju stronach internetowych, pod artykułami dotyczącymi wiary, dogmatów, moralności chrześcijańskiej, kapłanów pozytywne komentarze? Staram się nie czytać, co internauci wypisują: ciemnogród, pedofila, złodziejstwo, "mohery" itp. Przykre... Jestem katoliczką, zapłodnienie in vitro jest niezgodne z przykazaniami, według których żyję, a kiedy mówię o tym głośno, narażam się na docinki, wyśmiewanie i obrażanie. A mam chyba prawo do własnego zdania? Do wyrażenia i uargumentowania swoich przekonań? Nie musisz się ze mną zgadzać, ale nie obrażaj mnie dlatego, że myślę inaczej niż ty...
W ubiegłym roku odczułam na własnej skórze: gorąca dyskusja w pokoju nauczycielskim na temat dyskoteki szkolnej. Jeszcze zanim zaczęłam pracę ustalono zasadę, że dyskoteki odbywają się w czwartki (bo dla katolików piątek jest dniem pokutnym, nie uczestniczy się w zabawach). Grono pedagogiczne, które w 99% to ludzie określający się jako wierzący (jedna nauczycielka jest niewierząca - i to ona najbardziej szanuje poglądy i zwyczaje swoich katolickich uczniów) podniosło larum: jak to tak, dlaczego nie w piątek??? Bo którejś tam nauczycielce nie pasowało przyjechać pilnować. Wszystko skupiło się na mnie, bo próbowałam wyjaśnić - bo to pamiątka śmierci Chrystusa, dzień pokutny... Odpowiedź kolegów i koleżanek z pracy: to Ty tak wszystkiego przestrzegasz? Przecież tak nie można! Zabrakło mi słów....
Przykro mi, kiedy spotykam się z taką agresją wobec osób, które żyją zgodnie ze swoją wiarą. Obrażanie, nazywanie fanatykami czy nawiedzonymi. - czy to nie przejaw prześladowania? A ci sami, którzy obrażają katolików, krzyczą i domagają się tolerancji...

sobota, 21 maja 2011

Mały jubileusz...

Licznik odwiedzin po prawej stronie tejże strony (jakoś niegramatycznie wyszło:)) niedawno przekroczył 100. Skłoniło mnie to do pewnych refleksji, tzn. zastanowiłam się, co ja tu w ogóle wypisuję? I po co?
Właściwie nie miałam żadnego ściśle określonego celu, kiedy zaczynałam pisać tego bloga. Ot, taka próba swoich sił. Może też trochę chciałam poopowiadać samej sobie o tym, co mnie dręczy. W końcu papier (a właściwie klawiatura i monitor) jest cierpliwy. I okazuje się, że jednak ktoś to czyta! No, może nie czyta, tylko przypadkiem trafił na moją stronę...
Chciałabym, aby Ci, którzy trafiają na tę stronę, celowo lub przypadkiem, zostawiali po sobie ślad w postaci komentarza... Będę wiedziała. czy to, co piszę, jest ciekawe czy nudne, czy kogoś zainteresowałam. To działa mobilizująco!

niedziela, 15 maja 2011

Dz 8,26-40

26 Wstań i idź około południa na drogę, która prowadzi z Jerozolimy do Gazy: jest ona pusta - powiedział anioł Pański do Filipa. 27 A on poszedł. Właśnie wtedy przybył do Jerozolimy oddać pokłon Bogu Etiop, dworski urzędnik królowej etiopskiej, Kandaki, zarządzający całym jej skarbcem, 28 i wracał, czytając w swoim wozie proroka Izajasza. 29 Podejdź i przyłącz się do tego wozu - powiedział Duch do Filipa. 30 Gdy Filip podbiegł, usłyszał, że tamten czyta proroka Izajasza: Czy rozumiesz, co czytasz? - zapytał. 31 A tamten odpowiedział: Jakżeż mogę /rozumieć/, jeśli mi nikt nie wyjaśni? I zaprosił Filipa, aby wsiadł i spoczął przy nim. 32 A czytał ten urywek Pisma: Prowadzą Go jak owcę na rzeź, i jak baranek, który milczy, gdy go strzygą, tak On nie otwiera ust swoich. 33 W Jego uniżeniu odmówiono Mu słuszności. Któż zdoła opisać ród Jego? Bo Jego życie zabiorą z ziemi. 34 Proszę cię, o kim to Prorok mówi, o sobie czy o kimś innym? - zapytał Filipa dworzanin. 35 A Filip wychodząc z tego /tekstu/ Pisma opowiedział mu Dobrą Nowinę o Jezusie. 36 W czasie podróży przybyli nad jakąś wodę: Oto woda - powiedział dworzanin - cóż przeszkadza, abym został ochrzczony? 37 Odpowiedział Filip: Można, jeśli wierzysz z całego serca. Odparł mu: Wierzę, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym. 38 I kazał zatrzymać wóz, i obaj, Filip i dworzanin, zeszli do wody. I ochrzcił go. 39 A kiedy wyszli z wody, Duch Pański porwał Filipa i dworzanin już nigdy go nie widział. Jechał zaś z radością swoją drogą. 40 A Filip znalazł się w Azocie i głosił Ewangelię od miasta do miasta, aż dotarł do Cezarei.
Niedawno czytałam ten fragment, i znowu nie mogę się nadziwić, jak bardzo pasuje do mojego życia. Oto Filip, którego Bóg posyła na drogę - nic poza tym nie mówi, Filip sam musi odkryć, co ma zrobić.  Spotyka tam człowieka, który czyta Pismo, ale go nie rozumie. Staje się to okazją do głoszenia Ewangelii, którą Filip wykorzystuje. I co? Doprowadza do chrztu. Ale co dalej z Filipem? Nie ma już wpływu na tego człowieka, Bóg zabiera go w inne miejsce. Po ludzku rzecz biorąc, Filip mógł spodziewać się, że będzie towarzyszył neoficie, że będzie obserwował jego postępy w wierze, że będzie się z tego cieszył, i pewnie będzie mógł pochwalić się przed innymi: "To dzięki mnie się nawrócił!". Nic bardziej błędnego! To Bóg jest sprawcą nawrócenia, to Bóg doprowadził do spotkania obu ludzi, i to Jemu należy się dziękczynienie.
Jak to się odnosi do mnie? Ano, mnie też Bóg zetknął z różnymi ludźmi. "Przez moje ręce" przeszło już ok. 300 uczniów. I muszę sobie uświadomić, że przecież nie wszystko ode mnie zależy. Św. Paweł mówił: "Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost." (1 Kor 3,6). Nie zawsze mam wpływ na moich uczniów. I chyba nie powinnam się obwiniać, że robię coś nie tak, ale pozwolić Bogu działać. Ja mam jak najlepiej głosić Słowo Boże, ale niekoniecznie muszę widzieć efekty. Może nawet nie powinnam, bo to przecież prowadzi do pychy. A służba Bogu opiera się na pokorze: "Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać" (Łk 17,10b).

sobota, 7 maja 2011

Hospitacja na zajęciach dodatkowych

Jak każdego nauczyciela, obowiązuje mnie realizacja tzw. godzin karcianych,czyli dwóch godzin zajęć dodatkowych. Udało mi się przekonać dyrekcję, żebym mogła tak traktować spotkania parafialnej grupy oazowej. Wczoraj miałam na tych zajęciach hospitację pani wicedyrektor.
Trochę się obawiałam o frekwencję młodzieży, ale było ok. A szefowa? Zachwycona! Bardzo jej się podobało, że młodzież chętnie przychodzi, że im się chce po południu przyjść, że sami analizują fragmenty z Pisma Świętego... Same pochwały zebrałam :) Uff, odetchnęłam z ulgą, mogę robić swoje przy aprobacie dyrekcji.

środa, 4 maja 2011

Co czytają katechetki?

A właściwie, co czytam ja, bo za innych nie powinnam się wypowiadać.

Oczywiście, na pierwszym miejscu jest Pismo Święte. Ale czy czytanie Biblii można potraktować tak samo jak czytanie innych książek? Ja nie mogę. Biblię czytam, aby się modlić, aby spotykać się z Bogiem, aby spojrzeć na swoje życie z perspektywy wiary. To nie jest "zwykłe" czytanie. Tak więc Pismo Święte pozostaje poza kategorią :)

Czytam również literaturę "fachową" - sporo teologii, biblistyki, duchowości, pedagogiki... to czytam i z obowiązku, i dla przyjemności. Ostatnio połykam wszystko, co mi wpadnie w ręce z biblistyki, mam chyba niedosyt ze studiów. Poza tym literaturę popularnonaukową o tematyce religijnej, np. książki Szymona Hołowni.

Ok, tego się można było spodziewać. Ale, jak chyba wspominałam, katechetka to normalny (wbrew pozorom) człowiek. Czytam więc także "normalne" książki. Zakochana jestem w "Potopie" i "Quo vadis". Uwielbiam książki S. Kinga, aktualnie czytam "Bezsenność". Rozczulam się (oj, tak...) nad romansidłami, ulubioną autorką jest Judith McNaught. Uwielbiam fantastykę, bardzo mi się podobała "Trylogia Czarnego Maga" T. Canavan, a ostatnio zachwycam się "Grą o tron" (przeczytałam, a teraz oglądam serial), i siłą powstrzymuję się od dokonania kolejnego zakupu - "Starcia królów".
Wiem, powtarzam się...

Moja pasja - czytanie

Hmmm, dawno się nie odzywałam. Chyba dlatego, że ostatnio niewiele nowego się dzieje. W związku z tym postanowiłam dziś napisać o mojej pasji, uzależnieniu, zamiłowaniu, czy jakby to jeszcze inaczej nazwać. Chodzi o CZYTANIE KSIĄŻEK.
Nauczyłam się czytać jeszcze zanim poszłam do przedszkola - chyba zasługa mojej babci nauczycielki. W każdym razie nie pamiętam czasów, kiedy nie umiałam czytać.
Ta pasja trwa do dziś. Kiedyś czytałam niemal wszystko, co wpadło mi w ręce. Teraz, dzięki nauczycielom - polonistom, bibliotekarzom ukształtował się mój gust czytelniczy. Uwielbiam fantasy, powieści historyczne, kryminały, thrillery, horrory. Nie pogardzę dobrym romansem historycznym. Do moich ulubionych pisarzy należą m. in.: S. King, T. Canavan, C. Lackberg, F. Rivers, J. McNaught i wielu innych.

Taka pasja ma jednak jedną wadę - potrafię sporo pieniędzy wydać na książki :) Ostatni nabytek: "Mgły Avalonu (59 zł).No cóż... pracuję, to chyba mogę?

sobota, 23 kwietnia 2011

Triduum Paschalne

W trakcie przeżywania... Najważniejsze dni dla chrześcijanina.Bez wydarzeń, które w tym czasie przypominamy i uobecniamy, chrześcijaństwo to byłaby jedna wielka bzdura... Nie umiem więcej powiedzieć. Dla mnie to czas modlitwy, skupienia, powierzenia Bogu w sposób szczególny pewnych spraw. A z drugiej strony - czas odpoczynku - nigdzie się nie spieszę, nie muszę niczego zrobić, mogę sobie poczytać do późna w nocy...
A dziś w nocy zwieńczeniem będzie radosne "Alleluja"!

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Ciężki dzień...

Wróciłam dzisiaj z pracy bardzo zdołowana i podminowana, nawet rodzina to trochę odczuła (ale już się wytłumaczyłam). Poniedziałki ogólnie mam całkiem fajne, tzn. 2 lekcje i godzina opieki na świetlicy. Ale właśnie te dwie lekcje mnie tak bardzo zdołowały...

Do rzeczy:
Miałam dzisiaj lekcje z 3e i 3d gimn. Obie klasy znane z tego, że są bystrzy, zdolni, ale bardzo rozgadani. Mimo stosowania różnorodnych metod nie udało mi się jeszcze zaangażować całej klasy do pracy na lekcji. No cóż, ok. Ale dzisiaj jakoś bardziej mi to przeszkadzało... Mówiliśmy o Triduum Paschalnym, i tym, że zmartwychwstanie Chrystusa sprawia, że nasza wiara ma sens. I w 3d ten "sens" ich zainteresował. Chyba dobrze, nie? Pewnie, że dobrze. Padły takie pytania:
1) Dlaczego musimy spowiadać się księdzu, skoro Bóg jest wszędzie i możemy Mu bezpośrednio wyznać nasze winy?
2) A ja czytałam, że spowiedź wymyślono w średniowieczu, bo ci, co rządzili chcieli wiedzieć, co się dzieje i wykorzystywać to w polityce? (w odpowiedzi wzięłam do ręki Pismo św, ale nie dane mi było dokończyć)
3) Przecież kiedyś usunęli różne księgi z Biblii i to, co mamy dzisiaj to nie jest wszystko?

Ja nie mam nic przeciwko takim pytaniom! Wręcz przeciwnie, zachęcam ich do zadawania pytań, jeśli mają jakieś wątpliwości i nawet jeśli nie jest to związane z tematem.

Problem tkwi w tym, że nie mogę na ich pytania odpowiedzieć... Po prostu - chętnie rzucają pytania, ale moja odpowiedź już ich zupełnie nie interesuje. Uczeń zadaje mi pytanie, i kiedy ja zaczynam mówić, zaczyna rozmowę z kolegą. A ja mam potem wyrzuty sumienia, że mu czegoś nie wyjaśniłam, i przeze mnie coś będzie źle rozumiał.

Ech, czy ja się za bardzo nie przejmuję???

A potem jeszcze miałam próbę przedstawienia, które będzie JUTRO. Połowa nie przyszła, reszcie się nie chciało... Ochrzaniłam niczemu niewinnego mojego ulubionego ucznia, który z własnej i nieprzymuszonej woli przyszedł mi pomóc na próbie... Czuję się beznadziejnie  Płacz

niedziela, 17 kwietnia 2011

Niedziela Palmowa

Dziś Niedziela Palmowa, Niedziela Męki Pańskiej. Co prawda Wielki Post się jeszcze nie skończył, ale na jakieś małe podsumowania mogę sobie już pozwolić.

1) Prawie wytrwałam w moim postanowieniu - nie jadłam słodyczy, w intencji X. "Prawie" - bo raz brat kupił mi pyszne ciastko (zapomniał, że poszczę) i zjadłam je, żeby mu nie robić przykrości, no i kawałek babki, upieczonej z powodu wizyty znajomego :)



2) .Problem, z którym się od dłuższego czasu zmagam - coś drgnęło, zaczęło się wyjaśniać. Była potrzebna pewna rozmowa, którą w końcu udało się odbyć. I chyba jest trochę lepiej, i zmierza w dobrą stronę:)

4) Radosny akcent - zrobiliśmy z oazą palmę na dziś, chłopcy się spisali i godnie nas reprezentowali.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Egzaminy gimnazjalne

"Moje" dzieci piszą egzaminy... Denerwuję się razem z nimi. Dziś część humanistyczna, poświęcona była patriotyzmowi. Mały religijny akcent: było pytanie o to, w jaki sposób Karol Wojtyła pozostał patriotą mimo wyboru na papieża. Ja w komisji, odmówiłam cały różaniec za zdających. Niestety, nie widziałam się z moimi uczniami ze wspólnoty, jutro zapytam, jak im poszło.
Jutro stresu ciąg dalszy, jestem w komisji... Za to w czwartek wolne :)

wtorek, 5 kwietnia 2011

Słowo Boże a życie

Słowo Boże powinno być żywe, ma oddziaływać na moje życie. I ostatnio coraz bardziej przekonuję się, że tak jest. Ponieważ od dłuższego czasu zmagam się z pewną sprawą, pewien problem mnie dręczy, to czytając Pismo Święte jakoś od razu odnoszę Słowo do tej sytuacji. Czasami się zastanawiam, czy to nie jest nadinterpretacja, czy ja rzeczywiście odczytuję to, co Bóg chce mi powiedzieć, czy przypadkiem nie dostosowuję Słowa Bożego, do tego, jak mi pasuje... Ale nie potrafię się oprzeć takiej interpretacji. Szkoda tylko, że nie wszystkim mogę podzielić się z moimi uczniami, bo pewne sprawy dotyczą osobiście niektórych z nich i byłoby naruszeniem ich prywatności. A poza tym zawiodłabym ich zaufanie...

poniedziałek, 28 marca 2011

Rekolekcje w toku

Dziś pierwszy dzień rekolekcji. Wspaniale się moja młodzież spisała! Przygotowaliśmy na dziś przedstawienie pt. "Spotkanie z Biblią". Do czytającego Biblię księdza przychodzili różni ludzie: Poszukujący, Naukowiec, Dziewczyny, Romantyk, Chora. Każdy szukał odpowiedzi na swoje pytania, wątpliwości... Udało się wspaniale, mimo małych potknięć (trema). Ja oczywiście najbardziej zestresowana z nich wszystkich :) Zwłaszcza po próbach, których nigdy nie udało się przeprowadzić w odpowiednim skupieniu. A dziś dali z siebie wszystko! Jeszcze w piątek praktycznie nie umieli swoich tekstów, a dziś nawet Ł. (grał Księdza, miał najwięcej kwestii) mówił praktycznie wszystko z pamięci. Poza tym - bardzo dobrze dobrana muzyka - zasługa S. - choć jak go znam, to było to ryzykowne (muzyka metalowa ma często niechrześcijańskie treści). Pochwały ze strony Księdza Rekolekcjonisty - jak najbardziej zasłużone!


I właśnie za takie chwile kocham moją pracę. To cudowne uczucie, kiedy moi uczniowie z radością angażują się w takie inicjatywy, kiedy dają z siebie wszystko.

Uwielbiam to!

Co o tym sądzisz?
Komentarze zawsze mile widziane :)

czwartek, 24 marca 2011

Szkolne rekolekcje wielkopostne

Czyli jak pognębić katechetę ;)

Od poniedziałku do środy mamy w szkole rekolekcje. Uczę w tej szkole czwarty rok, i zawsze mam problem: my (katecheci) te rekolekcje zwyczajnie "odwalamy". No bo tak: niby wszystko ładnie pięknie, mamy trzy dni, zaproszony jakiś tam ksiądz rekolekcjonista. Ale? Nasze grono pedagogiczne niechętne wszelkiemu zaangażowaniu - to, że muszą sprawdzić obecność i popilnować uczniów zebranych na sali gimnastycznej to już jest ogromny wysiłek. Poza tym dyrekcja domaga się, żeby zorganizować uczniom czas aż do odjazdu gimbusa (od 8.00 do 14.30!). Przecież to jest niemal niewykonalne! Uczniów ponad 300, katechetów dwoje (ja i ksiądz), a ksiądz to tak niespecjalnie w cokolwiek się angażuje... Zwykły system jest taki: uczniów dzielimy na dwie grupy, jedna ma spotkanie z rekolekcjonistą, druga ogląda film, po przerwie zmiana. No to czas gospodarujemy do 12.00. Z filmem to pewnie niewielki problem, ale co z grupą słuchającą nauki? Nikt nie jest w stanie wytrzymać dwugodzinnego kazania... w dodatku na niskich ławeczkach bez oparcia. I tu trochę mojej inicjatywy. Przygotowałam na poniedziałek i wtorek krótkie przedstawienia z młodzieżą, jedno o czytaniu Pisma Świętego, drugie o modlitwie. Coś będzie. Ale...

Ciągle jest jakieś ale. Według mnie rekolekcje w naszej szkole to ciągle niewykorzystany potencjał. Można by coś zrobić, coś by się działo, ale to z kolei wymaga przygotowań i zaangażowania innych nauczycieli. Z natury jestem samotnikiem, nie lubię prosić o pomoc, nie umiem "gonić do roboty". A wszystko zrobić samodzielnie? Straszne. Ksiądz, który u nas pracuje, najchętniej zorganizowałby we wszystkie trzy dni spotkania w kościele parafialnym (teraz tylko trzeciego dnia), trwające jakieś 1,5-2 godziny, a zatroszczenie się o uczniów czekających na autobus zostawił dyrekcji. Na to nie chce się zgodzić ani proboszcz, ani dyrektorka. Ksiądz tylko narzeka, a ja wysłuchuję, i kombinuję, co by tu zrobić?
Całe szczęście: mam trochę mojej kochanej młodzieży, która występuje w przedstawieniach, przygotuje oprawę Mszy św. w środę. Bogu dzięki za nich!

środa, 23 marca 2011

Mt 23,1-12

1 Wówczas przemówił Jezus do tłumów i do swych uczniów tymi słowami: 2 «Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. 3 Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. 4 Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. 5 Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. 6 Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. 7 Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi. 8 Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. 9 Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. 10 Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus. 11 Największy z was niech będzie waszym sługą. 12 Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.

Słuchajcie, co mówią, ale nie naśladujcie ich czynów... tak powiedział Jezus o faryzeuszach. Jezus piętnuje zewnętrzną pobożność, praktyki "na pokaz". Nie chce, żebyśmy tylko na zewnątrz byli "wierzący". A jak to odnosi się do mnie? Jestem katechetką, więc mam prowadzić innych do Boga. Mam podobne zadanie, jak faryzeusze czy uczeni w Piśmie. Ale czy nie postępuję jak oni? Czy nie stawiam przed moimi uczniami wymagań, których sama nie spełniam? Czy nie domagam się od nich tego, czego sama nie robię?Czy jestem wzorem do naśladowania? Czy moja wiara nie jest na pokaz? Czy mogę z czystym sumieniem powiedzieć moim uczniom: postępujcie tak, jak ja?

Bardzo trudno dać jednoznaczną odpowiedź. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem ideałem... Zdarza mi się, że chcę, żeby uczniowie mnie widzieli: przy ołtarzu, podczas modlitwy... Ale z drugiej strony, w sytuacjach, które wymagają ode mnie dawania świadectwa, unikam tego. Przykład: wyjazd na Słowację, do partnerskiej szkoły. Nie miałam odwagi w obecności innych nauczycieli wyciągnąć brewiarza...

piątek, 11 marca 2011

"Zrób się na post"




 To inicjatywa duszpasterstwa akademickiego z Krakowa. Więcej tutaj. Po długich wahaniach zaproponowałam tę akcję, z małymi modyfikacjami, mojej grupie parafialnej. Zgodzili się :) A "nasza" wersja wygląda tak: spotykamy się w każdy piątek, i wtedy piszemy na małych karteczkach swoje imiona. Losujemy. W ciągu najbliższego tygodnia każdy wybiera sobie jeden dzień, w którym zrobi coś dla osoby, którą wylosował. Może to być post w jej intencji, modlitwa, dobry uczynek itp. W piątek - kolejne losowanie. Liczę na owocne przeżycie Wielkiego Postu.
A ja w tym tygodniu poszczę za moją"prawą rękę" - Klaudię. A Duch Święty działa, bo ona modli się za mnie :)

czwartek, 10 marca 2011

Wielki Post

Wczoraj zaczął się Wielki Post. Niby to samo co roku, ale... No właśnie, jestem z siebie niezadowolona, bo bardzo "byle jak" przygotowałam sobie lekcje na ten temat. I wyszło jak wyszło, przegadałam 45 minut i podyktowałam notatkę...
A jak ja mam zamiar przeżyć ten czas? Mam jakieś tam postanowienie, wybrałam już intencję. Ale cały czas czuję, że za dużo w tym mojej pychy, że wszystko i tak jest na pokaz. Ciągle tak odczuwam, i cały czas próbuję z tym walczyć. Wczoraj coś mądrego przyszło mi do głowy, podczas słuchania Ewangelii na Mszy św., ale zapomniałam :) A chodziło o to, że jak poszczę, to mam umyć twarz i namaścić włosy. Nie pości się wyglądem zewnętrznym, ale sercem!

niedziela, 6 marca 2011

Dzisiejsza Ewangelia Mt 7,21-27

"Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Wielu powie Mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości! (...)"
- Panie, tyle rzeczy robiliśmy w Twoje imię? No właśnie. Często się zdarza, że usprawiedliwiamy swoje postępowanie powoływaniem się na Boga. Obiecujemy, przysięgamy, tłumaczymy... motywujemy swoje działanie  wolą Boga. A w rzeczywistości - dopuszczamy się nieprawości! Historia pełna jest takich przykładów, choćby wyprawy krzyżowe. A jak jest dzisiaj ze mną? Czy nie wykorzystuję swojej pozycji (katechetka) żeby "w imię Boże" osiągać swoje cele? Znowu pojawia się problem manipulowania Jezusem do własnych celów. To nie ja mam interpretować Słowo Boże "po swojemu", żeby "mi pasowało", ale z całą pokorą mam odkrywać w nim wolę Boga. Wolę, która nie zawsze zgodna jest z moimi planami. Nie można maskować imieniem Boga swoich niegodziwości, niedoskonałości, grzechów. Przykazania są obiektywne, nie zależą od moich interpretacji i tego, co sama chcę w nich zobaczyć. Albo przyjmuję Jezusa ze wszystkimi wymaganiami, jakie mi stawia, albo Go odrzucam. Nie można traktować wiary wybiórczo. To JA mam się zmieniać pod wpływem Słowa Bożego, a nie dostosowywać Słowo Boże do swoich potrzeb.

Mk 3, 1-6

Niedawno rozważałam ten fragment Ewangelii. (Jezus uzdrawia człowieka z uschłą ręką, w szabat. Faryzeusze chcą "przyłapać" Jezusa i oskarżyć Go o łamanie prawa szabatu). Co mnie poruszyło? Zastanawiałam się nad postawą faryzeuszy. Co nimi kierowało? Chcieli przede wszystkim dowieść swoich racji: że Jezus nazywa siebie nauczycielem, a nie przestrzega Prawa, że postępuje źle. Zupełnie stracili z oczu dobro tego kalekiego człowieka. Potrafili nawet dobro obrócić w zło, żeby tylko osiągnąć swój cel. A Jezus czyni odwrotnie: to właśnie potrzebującego człowieka stawia w centrum, mówiąc: "Stań tu, na środku". Jezus wskazuje, że zawsze na pierwszym miejscu jest miłość bliźniego, i z tego ma wynikać nasze działanie.
Rozważając ten fragment, zobaczyłam siebie na miejscu faryzeuszy. Ileż to razy chcę, żeby "wyszło na moje"? Za wszelką cenę chcę dowieść swoich racji, a być może w ten sposób nie dostrzegam ludzi, którym mogłabym pomóc, gdybym nie byłą tak zapatrzona w siebie... Jezus zasmucił się z powodu zatwardziałości serc, także mojego...

czwartek, 24 lutego 2011

Niewiara a zbawienie

Dzisiaj mój uczeń zapytał mnie, czy jak ktoś nie wierzy w Boga, ale w życiu postępuje dobrze, to czy Bóg mu tego jakoś nie wynagrodzi?
 I jak zwykle, odpowiedziałam małym "kazaniem", chociaż ten uczeń na końcu odpowiedział: ok, to chciałem wiedzieć :)
No tak, fajnie. Ale ja sama mam teraz problem. Powiedziałam co prawda, że Bóg jest miłosierny, i nie możemy przesądzać, kto nie będzie zbawiony. Mogą być ludzie, którzy bez własnej winy nie znają Chrystusa, ale żyją zgodnie z sumieniem. I w takich wypadkach możemy przypuszczać, że Bóg poczyta im to za zasługę. Ale inaczej wygląda sytuacja, kiedy ktoś dobrowolnie odrzuca Chrystusa i Kościół. Wtedy świadomie popełnia grzech.
Moje obawy wynikają z tego, czy przypadkiem ten chłopak nie zrozumiał mnie źle, i nie uzna moich słów za usprawiedliwienie postawy: Nie muszę chodzić do kościoła, modlić się, przyjmować sakramentów, samo dobre życie wystarczy. Muszę jakoś do tego nawiązać, żeby jeszcze ten temat poruszyć...
Bycie katechetką to wielka odpowiedzialność. Czasem moje słowa, źle zrozumiane, albo nieopatrznie wypowiedziane, mogą źle wpłynąć na postawę moich uczniów. Ja przecież nie mówię od siebie, ale mówię w imieniu Kościoła, a więc także w imieniu Chrystusa.  Odpowiadam przed Bogiem za tych, których on stawia na mojej drodze, za moich uczniów. I to jest bardzo trudne. Potrzebuję wsparcia Ducha Świętego, żeby naprawdę prowadzić tych młodych ludzi do Boga. A żeby ich prowadzić, to sama muszę być głęboko przekonana o słuszności tego, co mówię. A same słowa nie wystarczą, to musi być widać w moim życiu...

środa, 23 lutego 2011

Modlitwa

Umiem pięknie mówić o modlitwie, często kilka minut pozostałych do końca lekcji potrafię "przegadać" o wartości modlitwy. Ale na słowach się kończy. Sama mam z modlitwą problemy. Obarczam się różnymi modlitewnymi obowiązkami, dokładam sobie tych zobowiązań, a już po kilku dniach rezygnuję i poszukuję usprawiedliwień. Modlitwa sprawia mi trudność... Czasami mam jakiś problem, i najchętniej natychmiast zaczęłabym się w tej sprawie modlić, a kiedy znajduję chwilę wolną, to... już mi się odechciewa. Chciałabym przeżywać uniesienia na modlitwie, ale to przecież nie jest jej istotą! To tylko dodatek, "cukierek" od Boga.
Trudno... trzeba cały czas pracować nad sobą, pokonywać lenistwo duchowe...

niedziela, 13 lutego 2011

Koniec ferii

Dwa tygodnie przeleciały tak szybko, że nawet tego nie zauważyłam... Najpierw, w pierwszym tygodniu, wyjechałam z oazą na rekolekcje, trwały cztery dni. Oj, działo się! Może kiedyś trochę napiszę :) A drugi tydzień upłynął mi na wyjazdach - z mamą do lekarza, po wyniki... Dwa razy byłam też na salce parafialnej, gdzie odbywały się zajęcia dla dzieci. Razem z moją oazową "prawą ręką", Klaudią, uczyłyśmy dzieci różnych piosenek. Oprócz tego spotkanie porekolekcyjne z animatorami, spotkanie oazy... I jak tu odpocząć? Chyba w trakcie roku szkolnego :)

poniedziałek, 7 lutego 2011

Wyrzuty sumienia

I znowu okazało się, że ważne jest spojrzenie z innego punktu widzenia... Niedawno wróciłam z rekolekcji, na które pojechałam z grupą parafialną. Było wspaniale, tylko ostatniego dnia pojawiły się zgrzyty. Z powodu nadużycia mojej cierpliwości i złego zachowania części uczestników podczas tzw. "zielonej nocy", byłam zła, na nich i na siebie. Miałam do siebie pretensje, że zabrałam pewną dziewczynę, która co prawda w grupie parafialnej nie jest, ale gramy razem na gitarze i bardzo chciałam, żeby mi pomogła na rekolekcjach. Niestety, zawiodła moje zaufanie ostatniej nocy.
Ale nie o tym chciałam pisać. Wczoraj, rozmawiając na gg z jednym z uczestników rekolekcji poruszyłam tę sprawę. I zawstydziłam się :) Piętnastoletni chłopak tak mi nagadał, że miałam o czym myśleć! Ten uczeń powiedział, że nie powinnam skupiać się na tym, co było złe, ale pomyśleć też o tym, co było dobrego. "Mnie przecież - mówił dalej - ona też nieraz zdenerwowała, ale przecież pomogła pani i nam". Stwierdził, że zamiast się dołować powinnam jej wybaczyć i zapomnieć o przykrościach. To było niesamowite! Dzięki tej rozmowie przekonałam się, że za bardzo byłam skupiona na swoich emocjach, odczuciach, a zapomniałam o tym, co ważniejsze. Przydaje się takie spojrzenie z innej strony! Już się chciałam tłumaczyć, że "przebaczę jej, jeśli..." ale się pohamowałam. Jakie jeśli? Bóg wybacza bezwarunkowo. A jak mam prowadzić swoich uczniów do Boga, skoro sama nie potrafię żyć według tych wartości?
I okazało się, że piętnastolatek jest mądrzejszy ode mnie. I bardzo dobrze! Bogu dzięki za takich ludzi.

piątek, 4 lutego 2011

Katechetka - zawód, powołanie czy szaleństwo?

Właśnie, co to znaczy być katechetką? Dlaczego się na to zdecydowałam? Nie umiem odpowiedzieć jednym zdaniem. To bardzo skomplikowana historia :)
Wiele rzeczy miało na to wpływ, ale to jednak dobra decyzja. Zawsze dobrze się uczyłam, jestem zdolna, nie miałam problemów z żadnym przedmiotem. W liceum namawiano mnie na anglistykę, na ekonomię, prawo..