Dzisiaj mój uczeń zapytał mnie, czy jak ktoś nie wierzy w Boga, ale w życiu postępuje dobrze, to czy Bóg mu tego jakoś nie wynagrodzi?
I jak zwykle, odpowiedziałam małym "kazaniem", chociaż ten uczeń na końcu odpowiedział: ok, to chciałem wiedzieć :)
No tak, fajnie. Ale ja sama mam teraz problem. Powiedziałam co prawda, że Bóg jest miłosierny, i nie możemy przesądzać, kto nie będzie zbawiony. Mogą być ludzie, którzy bez własnej winy nie znają Chrystusa, ale żyją zgodnie z sumieniem. I w takich wypadkach możemy przypuszczać, że Bóg poczyta im to za zasługę. Ale inaczej wygląda sytuacja, kiedy ktoś dobrowolnie odrzuca Chrystusa i Kościół. Wtedy świadomie popełnia grzech.
Moje obawy wynikają z tego, czy przypadkiem ten chłopak nie zrozumiał mnie źle, i nie uzna moich słów za usprawiedliwienie postawy: Nie muszę chodzić do kościoła, modlić się, przyjmować sakramentów, samo dobre życie wystarczy. Muszę jakoś do tego nawiązać, żeby jeszcze ten temat poruszyć...
Bycie katechetką to wielka odpowiedzialność. Czasem moje słowa, źle zrozumiane, albo nieopatrznie wypowiedziane, mogą źle wpłynąć na postawę moich uczniów. Ja przecież nie mówię od siebie, ale mówię w imieniu Kościoła, a więc także w imieniu Chrystusa. Odpowiadam przed Bogiem za tych, których on stawia na mojej drodze, za moich uczniów. I to jest bardzo trudne. Potrzebuję wsparcia Ducha Świętego, żeby naprawdę prowadzić tych młodych ludzi do Boga. A żeby ich prowadzić, to sama muszę być głęboko przekonana o słuszności tego, co mówię. A same słowa nie wystarczą, to musi być widać w moim życiu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz