Pochwalę się nowym dziełem - chusta szydełkowa. Tym razem jestem zadowolona z efektu, wszystko wyszło tak, jak chciałam. Teraz czekam na zamówione nici, bo będę robić firankę.
Świetny sposób na odprężenie po pracy. Można jednocześnie słuchać muzyki, oglądać film, albo nawet grać w jakieś klocki na komputerze :)
Kiedy ludzie dowiadują się, jaki jest mój zawód, dziwnie na mnie patrzą... A bycie katechetką to coś wspaniałego! Sami się przekonajcie...
wtorek, 6 listopada 2012
niedziela, 4 listopada 2012
"Odświeżone" hobby
Dawno się nie odzywałam, chyba nie bardzo mam o czym pisać :) Dlatego dzisiaj będzie (znowu) o tym, co robię w wolnym czasie. Pisałam już o czytaniu książek, jeździe rowerem, chwaliłam się haftem krzyżykowym. Właściwie to lubię niemal wszystko, co można określić mianem "rękodzieła". Jakiś czas temu naszło mnie na robienie "kwiatków" techniką origami modułowego, tzw. kusudamy (takie kuliste "cosie") :)
A niedawno "przypomniałam sobie", że przecież umiem robić na szydełku! Ponieważ szydełkowych serwetek mam pełną szufladę, postanowiłam zabrać się za "ambitniejszy" projekt. I tak powstało szydełkowe ponczo, którego wykonanie zajęło mi dwa tygodnie. Teraz pracuję nad chustą, a w planach... firanka :) W międzyczasie - jesienny listek. Efekty pracy - poniżej.
P.S. Ciekawe, kiedy mi przejdzie...
A niedawno "przypomniałam sobie", że przecież umiem robić na szydełku! Ponieważ szydełkowych serwetek mam pełną szufladę, postanowiłam zabrać się za "ambitniejszy" projekt. I tak powstało szydełkowe ponczo, którego wykonanie zajęło mi dwa tygodnie. Teraz pracuję nad chustą, a w planach... firanka :) W międzyczasie - jesienny listek. Efekty pracy - poniżej.
P.S. Ciekawe, kiedy mi przejdzie...
piątek, 14 września 2012
Znalezienie Jezusa w świątyni
Znalezienie dwunastoletniego Jezusa w świątyni - 5. tajemnica radosna. Rozważając tę tajemnicę najczęściej skupiamy się na słowach Jezusa - o byciu w tym, co należy do Jego Ojca. Mnie ostatnio uderzyło coś zupełnie innego. Przecież, żeby znaleźć Jezusa, trzeba Go było najpierw zgubić. Przytrafiło się to Jego rodzicom, którzy wracali z Jerozolimy po przeżyciu uroczystego święta. Można się domyślać, że pielgrzymi byli jeszcze w podniosłym, świątecznym nastroju, w ich uszach brzmiały jeszcze paschalne hymny i psalmy, być może w sercach rozważali wielkie tajemnice wiary, wielbili Boga... I w tym świątecznym nastroju zgubili Jezusa...
Moja refleksja - czy nie zdarza mi się zgubić Jezusa nawet w świątecznym i podniosłym nastroju? Przyszły mi na myśl rekolekcje wyjazdowe dla mojej wspólnoty. Czy w natłoku obowiązków, dopilnowania wszystkiego, ułożenia programu tak, żeby był atrakcyjny dla uczestników, nie gubię gdzieś po drodze Jezusa? Wydaje mi się, że schodzi On w moich przeżyciach na dalszy plan, gubi się gdzieś w mojej pobożności, w moim świętowaniu. Wiem, że brzmi to paradoksalnie. Jednak jestem przekonana, że można zgubić Jezusa nawet w pobożności, w modlitwie, w uroczystości. Jeśli coś innego absorbuje moją uwagę i aktywność, to nawet modlitwa, adoracja Najśw. Sakramentu może odbywać się "bez Jezusa". Gdzieś Go gubię...
Podobnie było kilka dni temu, kiedy w mojej parafii odbywała się wizytacja biskupa i bierzmowanie. Szczerze mówiąc, ani podczas przygotowań, ani w czasie bierzmowania, nie miałam czasu ani sił skupić się na modlitwie. Bo trzeba dopilnować czytających, niosących dary, ustawić ich we właściwym porządku...
Często dostrzegam, że mimo specyfiki mojej pracy i działalności w parafii, gubię gdzieś po drodze sens i cel: Chrystusa. Na szczęście, Duch Święty czuwa i daje mi takie sygnały, abym wiedziała, KTO jest w tym wszystkim najważniejszy.
Moja refleksja - czy nie zdarza mi się zgubić Jezusa nawet w świątecznym i podniosłym nastroju? Przyszły mi na myśl rekolekcje wyjazdowe dla mojej wspólnoty. Czy w natłoku obowiązków, dopilnowania wszystkiego, ułożenia programu tak, żeby był atrakcyjny dla uczestników, nie gubię gdzieś po drodze Jezusa? Wydaje mi się, że schodzi On w moich przeżyciach na dalszy plan, gubi się gdzieś w mojej pobożności, w moim świętowaniu. Wiem, że brzmi to paradoksalnie. Jednak jestem przekonana, że można zgubić Jezusa nawet w pobożności, w modlitwie, w uroczystości. Jeśli coś innego absorbuje moją uwagę i aktywność, to nawet modlitwa, adoracja Najśw. Sakramentu może odbywać się "bez Jezusa". Gdzieś Go gubię...
Podobnie było kilka dni temu, kiedy w mojej parafii odbywała się wizytacja biskupa i bierzmowanie. Szczerze mówiąc, ani podczas przygotowań, ani w czasie bierzmowania, nie miałam czasu ani sił skupić się na modlitwie. Bo trzeba dopilnować czytających, niosących dary, ustawić ich we właściwym porządku...
Często dostrzegam, że mimo specyfiki mojej pracy i działalności w parafii, gubię gdzieś po drodze sens i cel: Chrystusa. Na szczęście, Duch Święty czuwa i daje mi takie sygnały, abym wiedziała, KTO jest w tym wszystkim najważniejszy.
piątek, 24 sierpnia 2012
Wspomnienia z wakacji
Zakochałam się w Mazurach. Ot tak, po prostu. W tym roku byłam tam drugi raz, i tegoroczny wyjazd był cudowny. Spędziłam go całkowicie zgodnie z moimi upodobaniami: rower, kajak, książka... Udało się tak dlatego, że pojechaliśmy w większym gronie, czyli rodzice i brat, wujostwo oraz mój dobry kolega. I właśnie dzięki temu ostatniemu udało mi się zrealizować moje wakacyjne plany. Ja preferuję aktywny wypoczynek, uwielbiam pojeździć sobie na rowerze, popływać, albo poczytać na słoneczku. Z kolei mój brat woli wyjazdy samochodowe do różnych miejsc i zwiedzanie, oraz pizzerie, restauracje itp. Dlatego też, w ubiegłym roku musiałam bardziej dopasować się do tego sposobu spędzania czasu. W tym roku natomiast wpadłam na genialny (jak się okazało) pomysł, aby zabrać na wakacje przyjaciela. On też lubi rowery, kajaki... dzięki temu mogłam spędzać czas w ulubiony sposób, a moi bliscy nie martwili się, że jeżdżę sama rowerem po nieznanym lesie. Na wyprawach rowerowych byliśmy trzy razy, raz na dłuższej wyprawie kajakowej rzeką Sapiną, oprócz tego podjęliśmy się robienia zakupów, i kilka razy, wstając o 7.00 rano, jechaliśmy na rowerach do oddalonych o 5 km Kruklanek po świeży chleb na śniadanie. Innym razem pojechaliśmy rowerami do Węgorzewa (reszta rodzinki pojechała samochodem)m bo odbywał się tam folklorystyczny jarmark. I jeszcze jedna ciekawostka: w Kruklankach, na słupie od linii energetycznych, zobaczyłam ciekawy znak - żółtą muszlę na niebieskim tle. Jest to oznakowanie Szlaku Jakuba, czyli Camino de Santiago de Compostela :) Okazuje się, że te średniowieczne szlaki są na nowo odkrywane i oznaczane.
Tegoroczne wakacje zaliczam więc do bardzo udanych!
Tegoroczne wakacje zaliczam więc do bardzo udanych!
Na kajaku |
widok na jezioro Gołdopiwo podczas wyprawy rowerowej |
Oznaczenie Camino de Santiago |
Jarmark w Węgorzewie - ręcznie malowane naczynia |
wtorek, 21 sierpnia 2012
Ewangelią jak obuchem po głowie
Sporo jest prawdy w tym, co pisał Brandsteatter w "Kręgu biblijnym", że można czytać jakiś fragment Biblii wielokrotnie, i właściwie nic w nim nie znaleźć, aż tu nagle...
Spotkało mnie to całkiem niedawno. Ileż to razy czytałam fragmenty o ukazywaniu się zmartwychwstałego Jezusa uczniom. Wydawałoby się, że nic już mnie nie zaskoczy. Jak bardzo się myliłam...
"Jedenastu zaś uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: «Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata»". [Mt 28,16-20]
Co mnie tak poraziło? Jedno zdanie, którego przy mniej uważnym czytaniu można nawet nie zauważyć: "Niektórzy jednak wątpili". Jak to wątpili? Przecież ukazał im się Jezus, zgromadzeni uczniowie oddali Mu pokłon. Chyba bardziej przekonującego dowodu na Zmartwychwstanie już nie można przedstawić. A jednak... Serce zamknięte na Boga odrzuca wszelkie argumenty, nawet najbardziej oczywiste. Tak się zaczęłam zastanawiać, co pomyśleli sobie ci, którzy nawet na widok Jezusa wątpili. Że to oszustwo? Że to nie Jezus, tylko ktoś podobny? Jak bardzo musieli być zamknięci na prawdę, zatwardziali w swoich przekonaniach, że mieli wątpliwości nawet w tak bezpośrednim spotkaniu?
Jeśli ktoś nie chce przyjąć Prawdy, to nic go nie przekona. Jezus też mówił, że niektórych ludzi nie przekonają nawet umarli wstający z grobów (patrz --> przypowieść o bogaczu i Łazarzu). Ten tekst sprowokował mnie do wdzięczności Bogu za łaskę wiary. Nie wiem, czy to powód do dumy i chwalenia się, ale ja jakoś nigdy nie miałam wątpliwości w wierze. Zastanawiam się, o czym to świadczy :) Czy jestem tak naiwna? Chyba nie, bo poszukuję odpowiedzi, wyjaśnień na to, czego nie rozumiem. Ale nawet niezrozumienie nie staje się dla mnie powodem do wątpienia. To pewnie łaska Boga, że moja wiara jest taka, hmmm, jak to wyrazić, niewzruszona? Nie wiem, czy mogę określić ją jako silną czy głęboką, ale na pewno mocno się jej trzymam, i jeszcze nie spotkało mnie nic, co mogłoby tę moją wiarę jakoś naruszyć. Chyba ma jakieś mocne fundamenty :)
Spotkało mnie to całkiem niedawno. Ileż to razy czytałam fragmenty o ukazywaniu się zmartwychwstałego Jezusa uczniom. Wydawałoby się, że nic już mnie nie zaskoczy. Jak bardzo się myliłam...
"Jedenastu zaś uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: «Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata»". [Mt 28,16-20]
Co mnie tak poraziło? Jedno zdanie, którego przy mniej uważnym czytaniu można nawet nie zauważyć: "Niektórzy jednak wątpili". Jak to wątpili? Przecież ukazał im się Jezus, zgromadzeni uczniowie oddali Mu pokłon. Chyba bardziej przekonującego dowodu na Zmartwychwstanie już nie można przedstawić. A jednak... Serce zamknięte na Boga odrzuca wszelkie argumenty, nawet najbardziej oczywiste. Tak się zaczęłam zastanawiać, co pomyśleli sobie ci, którzy nawet na widok Jezusa wątpili. Że to oszustwo? Że to nie Jezus, tylko ktoś podobny? Jak bardzo musieli być zamknięci na prawdę, zatwardziali w swoich przekonaniach, że mieli wątpliwości nawet w tak bezpośrednim spotkaniu?
Jeśli ktoś nie chce przyjąć Prawdy, to nic go nie przekona. Jezus też mówił, że niektórych ludzi nie przekonają nawet umarli wstający z grobów (patrz --> przypowieść o bogaczu i Łazarzu). Ten tekst sprowokował mnie do wdzięczności Bogu za łaskę wiary. Nie wiem, czy to powód do dumy i chwalenia się, ale ja jakoś nigdy nie miałam wątpliwości w wierze. Zastanawiam się, o czym to świadczy :) Czy jestem tak naiwna? Chyba nie, bo poszukuję odpowiedzi, wyjaśnień na to, czego nie rozumiem. Ale nawet niezrozumienie nie staje się dla mnie powodem do wątpienia. To pewnie łaska Boga, że moja wiara jest taka, hmmm, jak to wyrazić, niewzruszona? Nie wiem, czy mogę określić ją jako silną czy głęboką, ale na pewno mocno się jej trzymam, i jeszcze nie spotkało mnie nic, co mogłoby tę moją wiarę jakoś naruszyć. Chyba ma jakieś mocne fundamenty :)
poniedziałek, 23 lipca 2012
Odpoczynek
A On rzekł do nich: Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco.(Mk 6,31)
Fragment z wczorajszej Ewangelii. Bardzo ważny. Bo wypoczynek jest konieczny do efektywności naszej pracy. Mi osobiście ta Ewangelia przypomniała, że w sobotę wyjeżdżam na Mazury :)
Wypoczynek jest potrzebny, nawet najbardziej zapalonym głosicielom Ewangelii, jakimi niewątpliwie byli Apostołowie. Tym bardziej potrzebuje go katecheta czy jakikolwiek nauczyciel. Dlatego nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że zrezygnowałam ze spotkań oazy w lipcu. Potrzebujemy tej przerwy, żeby wrócić z nową energią w sierpniu.
A tymczasem ja wypoczywam. Mam czas, żeby poczytać, żeby sobie posiedzieć na słoneczku albo wybrać się gdzieś rowerem. Najlepszy jednak wypoczynek to kontakt z przyrodą. Natura jest "książką, którą Bóg napisał dla nas". Dlatego już się nie mogę doczekać wyjazdu na Mazury, gdzie jest przepiękne otoczenie, gdzie rzeczywiście aż chce się spotykać z Bogiem w pięknie natury, gdzie każdy widok powoduje zachwyt nad mądrością i hojnością Stwórcy...
piątek, 15 czerwca 2012
Błogosławieństwo
Na tegorocznej Lednicy o. Góra zwrócił uwagę na piękny gest - błogosławieństwo. Podkreślił, że nie jest to gest zarezerwowany wyłącznie dla kapłanów. Podczas czuwania na Lednicy mieliśmy pobłogosławić się nawzajem, czyniąc sobie na czole znak krzyża.
Już kiedyś zastanawiałam się, czy nie zaproponować tego osobom z mojej grupy. Powstrzymywały mnie dwie rzeczy: 1) czy to nie będzie nadużycie, czy wolno mi wykonywać taki gest, czy to nie jakaś samowolka (już wiem, że nie); 2) jak zareaguje moja młodzież na taką propozycję.
Lednica tegoroczna ułatwiła mi trochę zadanie. Moja młodzież mogła już oswoić się z tym gestem i przekonać się, że to nie żaden mój wymysł. Kilka dni temu wrzuciłam na facebooka film z Lednicy prosząc, aby oazowicze wysłuchali fragmentu nauki o. Góry, dotyczącego błogosławieństwa. Jedna z dziewczyn, Daria, domyśliła się, o co mi chodzi i już w szkole powiedziała, że to dobry pomysł, i że będzie mnie wspierać. Dzisiaj poruszyłam ten temat. I odzew moich dzieciaków jak zwykle pozytywnie mnie zaskoczył. Odnieśli się bardzo pozytywnie do tej propozycji, a nawet zdziwiły ich moje przypuszczenia, że mogą nie mieć odwagi. Pierwszoklasistki nawet mi zapowiedziały, że nie będą się wstydziły podejść do mnie w szkole i zrobić mi krzyżyk na czole.
Jak zwykle - moja młodzież nie zawodzi. :)
Już kiedyś zastanawiałam się, czy nie zaproponować tego osobom z mojej grupy. Powstrzymywały mnie dwie rzeczy: 1) czy to nie będzie nadużycie, czy wolno mi wykonywać taki gest, czy to nie jakaś samowolka (już wiem, że nie); 2) jak zareaguje moja młodzież na taką propozycję.
Lednica tegoroczna ułatwiła mi trochę zadanie. Moja młodzież mogła już oswoić się z tym gestem i przekonać się, że to nie żaden mój wymysł. Kilka dni temu wrzuciłam na facebooka film z Lednicy prosząc, aby oazowicze wysłuchali fragmentu nauki o. Góry, dotyczącego błogosławieństwa. Jedna z dziewczyn, Daria, domyśliła się, o co mi chodzi i już w szkole powiedziała, że to dobry pomysł, i że będzie mnie wspierać. Dzisiaj poruszyłam ten temat. I odzew moich dzieciaków jak zwykle pozytywnie mnie zaskoczył. Odnieśli się bardzo pozytywnie do tej propozycji, a nawet zdziwiły ich moje przypuszczenia, że mogą nie mieć odwagi. Pierwszoklasistki nawet mi zapowiedziały, że nie będą się wstydziły podejść do mnie w szkole i zrobić mi krzyżyk na czole.
Jak zwykle - moja młodzież nie zawodzi. :)
środa, 23 maja 2012
Syn marnotrawny
Jak wiele treści można odkryć w tym "oklepanym" już fragmencie... Ostatnio wykorzystuję go na lekcji w III kl. gimnazjum, przy temacie: "Błogosławieni, którzy się smucą". Czy można być szczęśliwym, jednocześnie będąc smutnym? Jak to było z synem marnotrawnym... Smutek, cierpienie skłoniły go do refleksji nad swoim życiem. Podjął decyzję: "Zabiorę się i pójdę do ojca". Jak powiedział, tak zrobił, a po powrocie spotkało go szczęście, jakiego się nie spodziewał.
Czy jego cierpienie było karą? Nie, Bóg się na nim nie mścił.To była jego decyzja, że odejdzie i będzie chciał żyć po swojemu. Sam się wpakował między te świnie... Dlaczego się wpakował? Bo uznał, że ma lepszy pomysł na życie, niż proponował mu ojciec. Nie wyszło...
Jak często ja twierdzę, że chcę żyć po swojemu, że nie odpowiada mi propozycja, jaką daje Bóg? Taka decyzja może mnie doprowadzić tylko w jedno miejsce - do chlewa. Czy naprawdę chcę zrobić chlew ze swojego życia? A może muszę na własnej skórze doświadczyć tego chlewa, żeby się przekonać, co straciłam? Mogę wybrać to, co proponuje mi Bóg: pracę w polu (jak starszy syn), ale i ucztę, piękne szaty, radość; ale mogę wybrać krótkotrwałą przyjemność, która skończy się w chlewie.
Bóg pozostawił ten wybór nam samym.
Na zakończenie - animowane streszczenie przypowieści:
Czy jego cierpienie było karą? Nie, Bóg się na nim nie mścił.To była jego decyzja, że odejdzie i będzie chciał żyć po swojemu. Sam się wpakował między te świnie... Dlaczego się wpakował? Bo uznał, że ma lepszy pomysł na życie, niż proponował mu ojciec. Nie wyszło...
Jak często ja twierdzę, że chcę żyć po swojemu, że nie odpowiada mi propozycja, jaką daje Bóg? Taka decyzja może mnie doprowadzić tylko w jedno miejsce - do chlewa. Czy naprawdę chcę zrobić chlew ze swojego życia? A może muszę na własnej skórze doświadczyć tego chlewa, żeby się przekonać, co straciłam? Mogę wybrać to, co proponuje mi Bóg: pracę w polu (jak starszy syn), ale i ucztę, piękne szaty, radość; ale mogę wybrać krótkotrwałą przyjemność, która skończy się w chlewie.
Bóg pozostawił ten wybór nam samym.
Na zakończenie - animowane streszczenie przypowieści:
środa, 4 kwietnia 2012
Codzienność ...
Bardzo dawno nic nowego nie napisałam :) Chyba trochę lenistwa w tym jest. Cóż, miałam teraz dość pracowity okres w szkole: nazbierało mi się jakiś prac, sprawdzianów, kartkówek, a poza tym przygotowywałam z jedną klasą przedstawienie wielkanocne, które odbyło się dzisiaj. Wreszcie mam wolne! Ale tylko trochę :) Teraz będę mogła sobie trochę więcej poczytać, no i w końcu się wyśpię! Po prostu nie znoszę wstawania wcześnie rano, a niestety mam taki plan, że codziennie zaczynam lekcje o 8.00.
Co się wydarzyło przez miesiąc? Miałam zamiar napisać rozważanie do Ewangelii o wypędzeniu kupców ze świątyni, ale jakoś nie mogłam się zebrać, i teraz już nie mam weny twórczej :) Po drugie, mam pewien kłopot związany z przedszkolem, a właściwie z panią sprzątaczką/kucharką, która tam pracuje. Bardzo sympatyczna osoba, która bardzo chce pogłębiać swoją religijną wiedzę i formację - a to się chwali. Tylko, że ma takie bardzo jednostronne zainteresowania: koniec świata, sąd ostateczny, i jej "ulubiona" postać: Antychryst. Mnie z kolei to zupełnie nie interesuje - jakoś nie w tę stronę moje teologiczne sympatie się kierują. I mam taki problem, bo często nie wiem, co powiedzieć, nie umiem pewnych zagadnień wyjaśnić, a wspomniana pani bardzo dosłownie traktuje treść Apokalipsy (korzysta również z różnych książek i opracowań). No dobra, ja tu narzekam, a w czym problem? W moich subiektywnych odczuciach... Mam takie wrażenie, że pani ta wręcz nienawidzi zła i grzechu (dobrze), ale jednocześnie grzesznych ludzi (źle). I mam wrażenie, że brak jej miłości bliźniego. Ostatnio nawet "oberwało mi się" za to, że jestem tolerancyjna! Była mała dyskusja o traktowaniu osób o skłonnościach homoseksualnych. Mała próbka:
Pani S(przątaczka): trzeba im mówić, że to grzech, że to choroba, że mają się leczyć! A jak to nie działa, to trzeba się od nich odsunąć, bo to jest współudział w grzechu! Nie można się tłumaczyć tolerancją!
Ja: Tolerować znaczy szanować. Mam szanować taką osobę, niezależnie od tego, czy się z nią zgadzam, czy uważam, że grzeszy.
Pani S: ale wtedy zezwalasz na grzech! To są "grzechy cudze"!
Ja: Tak, wiem. Ale ja nie mogą nikogo zmusić do zmiany zachowania. Ważne, żeby ta osoba znała moje zdanie. A co zrobi? To już nie moja sprawa.
I tak dalej dyskusja w tym tonie :) Trudno się tak rozmawia... A ja nie umiem :(
I jeszcze świetny utwór, którego ostatnio często słucham:
Co się wydarzyło przez miesiąc? Miałam zamiar napisać rozważanie do Ewangelii o wypędzeniu kupców ze świątyni, ale jakoś nie mogłam się zebrać, i teraz już nie mam weny twórczej :) Po drugie, mam pewien kłopot związany z przedszkolem, a właściwie z panią sprzątaczką/kucharką, która tam pracuje. Bardzo sympatyczna osoba, która bardzo chce pogłębiać swoją religijną wiedzę i formację - a to się chwali. Tylko, że ma takie bardzo jednostronne zainteresowania: koniec świata, sąd ostateczny, i jej "ulubiona" postać: Antychryst. Mnie z kolei to zupełnie nie interesuje - jakoś nie w tę stronę moje teologiczne sympatie się kierują. I mam taki problem, bo często nie wiem, co powiedzieć, nie umiem pewnych zagadnień wyjaśnić, a wspomniana pani bardzo dosłownie traktuje treść Apokalipsy (korzysta również z różnych książek i opracowań). No dobra, ja tu narzekam, a w czym problem? W moich subiektywnych odczuciach... Mam takie wrażenie, że pani ta wręcz nienawidzi zła i grzechu (dobrze), ale jednocześnie grzesznych ludzi (źle). I mam wrażenie, że brak jej miłości bliźniego. Ostatnio nawet "oberwało mi się" za to, że jestem tolerancyjna! Była mała dyskusja o traktowaniu osób o skłonnościach homoseksualnych. Mała próbka:
Pani S(przątaczka): trzeba im mówić, że to grzech, że to choroba, że mają się leczyć! A jak to nie działa, to trzeba się od nich odsunąć, bo to jest współudział w grzechu! Nie można się tłumaczyć tolerancją!
Ja: Tolerować znaczy szanować. Mam szanować taką osobę, niezależnie od tego, czy się z nią zgadzam, czy uważam, że grzeszy.
Pani S: ale wtedy zezwalasz na grzech! To są "grzechy cudze"!
Ja: Tak, wiem. Ale ja nie mogą nikogo zmusić do zmiany zachowania. Ważne, żeby ta osoba znała moje zdanie. A co zrobi? To już nie moja sprawa.
I tak dalej dyskusja w tym tonie :) Trudno się tak rozmawia... A ja nie umiem :(
I jeszcze świetny utwór, którego ostatnio często słucham:
środa, 14 marca 2012
Zmęczenie porekolekcyjne...
Za mną trzy intensywne dni- szkolne rekolekcje wielkopostne. Bardzo męczące, choć udane :) Jednak trochę sobie muszę ponarzekać... Niestety, w tym roku praktycznie wszystko było na mojej głowie - od załatwienia rekolekcjonisty do opieki nad uczniami w kościele. Dlaczego? Właściwie z kilku powodów. Załatwienia rekolekcjonisty podjęłam się sama, bo mój dobry znajomy, ks. Marcin, został wikarym w pobliskiej parafii, i postanowiłam wykorzystać okazję. Inna sprawa to reszta spraw organizacyjnych. Dyrekcja mojej szkoły zadecydowała, że rekolekcje mają odbywać się tylko w kościele, a nie w szkole. Ok. Ale: WSZYSTKO spada na barki katechetów - czyli mnie i ks. Leszka. A ks. Leszek? Od marca pracuje także w swojej parafii na zastępstwie, więc w poniedziałek i środę nie przyjechał. Czyli cały kościół na mojej głowie. Na szczęście decyzją dyrekcji dojazd na rekolekcje uczniowie mieli sobie organizować we własnym zakresie, toteż nie musiałam zapewniać im opieki aż do czasu odjazdu autobusu (14.30!!). Poza tym oczywiście inni nauczyciele nie poczuli się w obowiązku do jakiejkolwiek aktywności podczas rekolekcji. W poniedziałek i wtorek w szkole odbywały się szkolenia (na które, oczywiście, prosto z kościoła musiałam się udać, a jakże), a dzisiaj... no cóż,nauczyciele mieli "pozaprotokołowe" wolne...
Dobra, już nie marudzę :) Teraz dobre strony. Ks. Marcin świetnie poprowadził te rekolekcje - mówił ciekawie, urozmaicał naukę przez rekwizyty, filmy itp. Moje oazowe dziewczyny również świetnie się spisały. Śpiewały, czytały lekcję i modlitwę powszechną, zaśpiewały psalm, no i nie miały żadnych oporów przed wyjściem na środek kościoła, żeby pokazywać gesty do piosenek. Kochane moje!
Dobra, już nie marudzę :) Teraz dobre strony. Ks. Marcin świetnie poprowadził te rekolekcje - mówił ciekawie, urozmaicał naukę przez rekwizyty, filmy itp. Moje oazowe dziewczyny również świetnie się spisały. Śpiewały, czytały lekcję i modlitwę powszechną, zaśpiewały psalm, no i nie miały żadnych oporów przed wyjściem na środek kościoła, żeby pokazywać gesty do piosenek. Kochane moje!
niedziela, 26 lutego 2012
Wychowanie (i nauczanie) to wyzwanie
Cytat z lektury: "Łatwo być dumnym z dziecka, które ma same szóstki i zdobywa zwycięskie punkty dla swojej drużyny - takie dzieci są otoczone powszechnym zachwytem. Ale prawdziwym wyzwaniem jest odnalezienie czegoś godnego miłości w dziecku, które jest powszechnie znienawidzone" - J. Picoult, "Dziewiętnaście minut", Warszawa 2009, s. 197.
Słowa te wypowiedziała w powieści matka chłopaka, który rozpętał w szkole strzelaninę i zabił dziesięcioro swoich rówieśników. Abstrahując jednak od treści książki, ten cytat bardzo zapadł mi w pamięć, bo pasuje jak ulał do nauczyciela - katechety. Łatwo lubić "szóstkowych" uczniów, którzy w dodatku prowadzą "poprawne" życie sakramentalne. O wiele trudniej poczuć sympatię, albo inaczej, nie-znienawidzić uczniów uprzykrzających życie na każdym kroku... A przecież takich spotykam wielu.
Moja refleksja, pobudzona tymi słowami, poszła w dwóch kierunkach. Po pierwsze - zdarzają mi się tacy uczniowie, których bardzo lubię i właściwie nie mogę o nich powiedzieć złego słowa... Tymczasem większość nauczycieli skarży się na tych uczniów, a obiektywnie rzecz biorąc, mają rację... Co prawda odwrotne sytuacje też się zdarzają, czyli: nie znoszę ucznia, o którym inni wyrażają się bardzo pochlebnie. Zastanawiałam się, z czego to wynika. Z pewnością z bardzo oczywistego powodu: subiektywne uczucia. Po prostu, jakiś uczeń wzbudził moją sympatię, bo np. ma podobne poczucie humoru jak ja, i jego wybryki potrafię obrócić w żart, dzięki czemu nie mam większych powodów, żeby się na danego ucznia skarżyć. Inny uczeń znowu interesuje się tym, co ja (snookerem na przykład) i chętnie ze mną na dany temat rozmawia. W takich sytuacjach trudno oddzielić subiektywne uczucia od obiektywnej oceny ucznia - nie jest to jednak niemożliwe, przynajmniej bardzo się staram :)
Po drugie: mam też takich uczniów, których dosłownie nie znoszę, na sam widok "nóż mi się w kieszeni otwiera". Bardzo niepedagogiczna postawa... ale ludzka. I znowu: jak oddzielić moją niechęć do ucznia od obiektywnej oceny? Żeby, kolokwialnie rzecz biorąc, nie uwziąć się na niego? Dzisiaj sprawdzałam sprawdzian jednego z takich uczniów, i napisał go "za dobrze" - po prostu bezczelnie ściągał i oczekiwał podpowiedzi. I tu mój ogromny błąd: ja, naiwna, upominałam go kilka razy, ale kartki nie zabrałam... Co mam zrobić? Kazać mu napisać jeszcze raz? Akurat, zaraz mi powie: "nie przyłapała mnie pani!". Trudne to jest.
Trudne zwłaszcza dlatego, że przecież mam ich nauczyć dostrzegać Chrystusa w każdym człowieku. Nie nauczę ich tego, dyktując notatkę do zeszytu... To MUSI BYĆ moja postawa, zgodna z tym, co mówię. A ja ciągle upadam...
Słowa te wypowiedziała w powieści matka chłopaka, który rozpętał w szkole strzelaninę i zabił dziesięcioro swoich rówieśników. Abstrahując jednak od treści książki, ten cytat bardzo zapadł mi w pamięć, bo pasuje jak ulał do nauczyciela - katechety. Łatwo lubić "szóstkowych" uczniów, którzy w dodatku prowadzą "poprawne" życie sakramentalne. O wiele trudniej poczuć sympatię, albo inaczej, nie-znienawidzić uczniów uprzykrzających życie na każdym kroku... A przecież takich spotykam wielu.
Moja refleksja, pobudzona tymi słowami, poszła w dwóch kierunkach. Po pierwsze - zdarzają mi się tacy uczniowie, których bardzo lubię i właściwie nie mogę o nich powiedzieć złego słowa... Tymczasem większość nauczycieli skarży się na tych uczniów, a obiektywnie rzecz biorąc, mają rację... Co prawda odwrotne sytuacje też się zdarzają, czyli: nie znoszę ucznia, o którym inni wyrażają się bardzo pochlebnie. Zastanawiałam się, z czego to wynika. Z pewnością z bardzo oczywistego powodu: subiektywne uczucia. Po prostu, jakiś uczeń wzbudził moją sympatię, bo np. ma podobne poczucie humoru jak ja, i jego wybryki potrafię obrócić w żart, dzięki czemu nie mam większych powodów, żeby się na danego ucznia skarżyć. Inny uczeń znowu interesuje się tym, co ja (snookerem na przykład) i chętnie ze mną na dany temat rozmawia. W takich sytuacjach trudno oddzielić subiektywne uczucia od obiektywnej oceny ucznia - nie jest to jednak niemożliwe, przynajmniej bardzo się staram :)
Po drugie: mam też takich uczniów, których dosłownie nie znoszę, na sam widok "nóż mi się w kieszeni otwiera". Bardzo niepedagogiczna postawa... ale ludzka. I znowu: jak oddzielić moją niechęć do ucznia od obiektywnej oceny? Żeby, kolokwialnie rzecz biorąc, nie uwziąć się na niego? Dzisiaj sprawdzałam sprawdzian jednego z takich uczniów, i napisał go "za dobrze" - po prostu bezczelnie ściągał i oczekiwał podpowiedzi. I tu mój ogromny błąd: ja, naiwna, upominałam go kilka razy, ale kartki nie zabrałam... Co mam zrobić? Kazać mu napisać jeszcze raz? Akurat, zaraz mi powie: "nie przyłapała mnie pani!". Trudne to jest.
Trudne zwłaszcza dlatego, że przecież mam ich nauczyć dostrzegać Chrystusa w każdym człowieku. Nie nauczę ich tego, dyktując notatkę do zeszytu... To MUSI BYĆ moja postawa, zgodna z tym, co mówię. A ja ciągle upadam...
piątek, 17 lutego 2012
Wrażenia porekolekcyjne
Pojechałam z parafialną grupą na rekolekcje wyjazdowe. Zaryzykowałam i zgodziłam się na 5 dni.Temat: tajemnice światła. Wyjazd przekroczył moje wszelkie oczekiwania. Było wspaniale i fantastycznie!
Grupa liczyła 16 osób, w tym 5 osób bardzo zaawansowanych, czyli moich animatorów. Zachowali się nadzwyczaj odpowiedzialnie. Nie było żadnego naruszenia regulaminu, żadnego łamania zasad, żadnych buntów na pokładzie. Coś pięknego! W moim przypadku - zero zmęczenia i nerwów, tylko trochę niewyspania...
Wyjazd bardzo zintegrował grupę. Tak bardzo, że choć wróciliśmy przedwczoraj, to już planują kolejny wyjazd, nawet zaplanowali termin, chcą jechać w wakacje. Dzisiaj odwiedziło mnie "trzech muszkieterów" - czyli trzech animatorów, przyszli odebrać zdjęcia, a spotkanie przerodziło się w planowanie następnych rekolekcji. Oprócz tego umówili się już na jakiś mecz jutro, na wyjazd na lodowisko we wtorek... cudownie, naprawdę...
Najlepiej spisali się animatorzy - 3 chłopaków i 2 dziewczyny. Obiecywali mi, że mam się niczym nie martwić, i dotrzymali słowa. Pełnili swoje obowiązki, przestrzegali zasad, świetnie prowadzili zajęcia w grupach. Było skupienie i zabawa. Był czas na modlitwę i na wygłupy. Bardzo mnie zaskoczyło przestrzeganie ciszy - była taka godzina w ciągu dnia, kiedy obowiązywała absolutna cisza w domu, ponieważ był to czas na Namiot Spotkania. I okazuje się, że nikt się nie wyłamywał. Stwierdziłam, że z taką grupą mogę jeździć wszędzie. Dlatego planujemy następne!
Grupa liczyła 16 osób, w tym 5 osób bardzo zaawansowanych, czyli moich animatorów. Zachowali się nadzwyczaj odpowiedzialnie. Nie było żadnego naruszenia regulaminu, żadnego łamania zasad, żadnych buntów na pokładzie. Coś pięknego! W moim przypadku - zero zmęczenia i nerwów, tylko trochę niewyspania...
Wyjazd bardzo zintegrował grupę. Tak bardzo, że choć wróciliśmy przedwczoraj, to już planują kolejny wyjazd, nawet zaplanowali termin, chcą jechać w wakacje. Dzisiaj odwiedziło mnie "trzech muszkieterów" - czyli trzech animatorów, przyszli odebrać zdjęcia, a spotkanie przerodziło się w planowanie następnych rekolekcji. Oprócz tego umówili się już na jakiś mecz jutro, na wyjazd na lodowisko we wtorek... cudownie, naprawdę...
Najlepiej spisali się animatorzy - 3 chłopaków i 2 dziewczyny. Obiecywali mi, że mam się niczym nie martwić, i dotrzymali słowa. Pełnili swoje obowiązki, przestrzegali zasad, świetnie prowadzili zajęcia w grupach. Było skupienie i zabawa. Był czas na modlitwę i na wygłupy. Bardzo mnie zaskoczyło przestrzeganie ciszy - była taka godzina w ciągu dnia, kiedy obowiązywała absolutna cisza w domu, ponieważ był to czas na Namiot Spotkania. I okazuje się, że nikt się nie wyłamywał. Stwierdziłam, że z taką grupą mogę jeździć wszędzie. Dlatego planujemy następne!
poniedziałek, 16 stycznia 2012
Ta historia nie powinna się wydarzyć
Przeczytałam tę książkę jednym tchem, praktycznie nie mogłam się oderwać. Właściwie książka zasługuje na 6, ale... No właśnie, pojawia się "ale". Książka jest świetna, ale lepiej by było, gdyby jej nie było... Opowiada ona bowiem autentyczną historię.
Autorka od wielu lat zajmuje się opieką zastępczą. Trafiają do niej dzieci, które z różnych powodów zostały odebrane biologicznym rodzicom. W domu Cathy uczą się życia w normalnej rodzinie.
Tym razem Cathy podjęła się opieki nad ośmioletnią Jodie. Dziewczynka wydaje się "podejrzana", ponieważ w ciągu czterech tygodni przeszła przez pięć rodzin zastępczych. Cathy zdecydowała się podjąć ogromny wysiłek, aby pomóc dziewczynce. Wiązały się z tym nieprzespane noce, nerwy, poczucie bezradności, brak czasu dla siebie i pozostałych członków rodziny... a efektów długo nie było. A kiedy w końcu się pojawiły, okazały się straszne. Jodie zaczęła ujawniać przerażające fakty ze swojej przeszłości...
Ta książka powaliła mnie na kolana. Przeraził mnie ogrom cierpienia i okrucieństwo, jakie dotknęło dziewczynkę ze strony najbliższych. Zirytowała mnie powolność, nieudolność i bezradność policji, opieki społecznej i tych, których zadaniem jest pomagać i starać się zapobiec takim sytuacjom. Denerwowało niezrozumiałe milczenie i obojętność ludzi, którzy otrzymywali sygnały, że dzieje się coś złego.
Ta historia nie powinna się wydarzyć. Niestety, miała miejsce. Z pewnością nie jest to jedyny i wyjątkowy przypadek. Takich historii, nieopisanych, jest wiele.Warto wiec przeczytać. Może dzięki temu staniemy się bardziej wrażliwi na krzywdę innych? Może będziemy wiedzieli, jak zareagować?
Autorka od wielu lat zajmuje się opieką zastępczą. Trafiają do niej dzieci, które z różnych powodów zostały odebrane biologicznym rodzicom. W domu Cathy uczą się życia w normalnej rodzinie.
Tym razem Cathy podjęła się opieki nad ośmioletnią Jodie. Dziewczynka wydaje się "podejrzana", ponieważ w ciągu czterech tygodni przeszła przez pięć rodzin zastępczych. Cathy zdecydowała się podjąć ogromny wysiłek, aby pomóc dziewczynce. Wiązały się z tym nieprzespane noce, nerwy, poczucie bezradności, brak czasu dla siebie i pozostałych członków rodziny... a efektów długo nie było. A kiedy w końcu się pojawiły, okazały się straszne. Jodie zaczęła ujawniać przerażające fakty ze swojej przeszłości...
Ta książka powaliła mnie na kolana. Przeraził mnie ogrom cierpienia i okrucieństwo, jakie dotknęło dziewczynkę ze strony najbliższych. Zirytowała mnie powolność, nieudolność i bezradność policji, opieki społecznej i tych, których zadaniem jest pomagać i starać się zapobiec takim sytuacjom. Denerwowało niezrozumiałe milczenie i obojętność ludzi, którzy otrzymywali sygnały, że dzieje się coś złego.
Ta historia nie powinna się wydarzyć. Niestety, miała miejsce. Z pewnością nie jest to jedyny i wyjątkowy przypadek. Takich historii, nieopisanych, jest wiele.Warto wiec przeczytać. Może dzięki temu staniemy się bardziej wrażliwi na krzywdę innych? Może będziemy wiedzieli, jak zareagować?
środa, 11 stycznia 2012
Niezwykła okazja i fantastyczne spotkanie
Relikwie bł. JPII |
Mnie spotkała podwójna przyjemność :) O. Góra pochwalił mnie publicznie (!) za piękne przeczytanie Słowa Bożego, potem jeszcze proboszcz podziękował mi za pracę i przygotowanie młodzieży, a o. Góra zaprosił mnie wraz z młodzieżą na Lednicę. I wszystko "spadło" z ambony! Bardzo miłe uczucie, nie powiem...
Po Mszy św. razem z oazowiczami poszliśmy na salkę parafialną na spotkanie z o. Górą i "jego ludźmi". Tutaj zostałam ponownie kilkakrotnie pochwalona (ach...), i zostaliśmy zaproszeni na rekolekcje do Lednicy. Oczywiście, jak moi to usłyszeli, to od razu jakieś porozumiewawcze spojrzenia kierowali w moja stronę. Pewnie, że pojedziemy, a co?!
Wrażenia niesamowite. Poczułam się bardzo dowartościowana, to naprawdę miłe. Chociaż sama zdaje sobie sprawę, że na tyle pochwał nie zasługuję...
Subskrybuj:
Posty (Atom)